Spotkanie z przeznaczeniem
Wioska Leśna, skryta w cieniu prastarych sosen pod Białymstokiem, witała nas mroźnym rankiem. Jutro miałam poznać przyszłą teściową, a ja, Kinga, trzęsłam się jak galareta. Zamężne koleżanki, chcąc dodać otuchy, tylko podsycały strach:
— Trzymaj głowę wysoko, nie jesteś z kapusty!
— Nie daj się teściowej! Od razu pokaż, kto tu rządzi!
— Dobrych teściowych nie ma, pamiętaj!
— To ty robisz im łaskę, a nie oni tobie!
Noc minęła bez snu, a rano wyglądałam, jakbym wróciła z zaświatów. Spotkałam się z moim narzeczonym, Bartkiem, na peronie. Dwie godziny w pociągu ciągnęły się w nieskończoność. Wysiedliśmy w małym miasteczku, a potem ruszyliśmy przez zasypany śniegiem las. Mróz szczypał w policzki, powietrze pachniało żywicą i świętami, a śnieg chrupał pod butami. Zaczęłam marznąć, ale niedługo w oddali pojawiły się dachy Leśnej.
Przy furtce czekała na nas drobna staruszka w wysłużonej kurtce i wyblakłej chuście. Gdyby nie zawołała, przeszłabym obok nieświadoma.
— Kinguś, złotko, jestem Pelagia Janowska, matka Bartka. Miło cię poznać! — zdjęła zniszczoną rękawiczkę i mocno ścisnęła moją dłoń. Jej spojrzenie, przenikliwe jak rentgen, zdawało się widzieć na wylot. Wąską ścieżką między zaspami weszliśmy do starej chaty z poczerniałych bali. W środku było ciepło, a piec buzował jak wulkan.
To jak podróż w czasie. Osiemdziesiąt kilometrów od Białegostoku — a w domu ani bieżącej wody, ani normalnej toalety, tylko dziura za domem. Radio? Nie w każdej chacie. Półmrok rozpraszała słaba żarówka.
— Mamo, włączmy światło — zaproponował Bartek.
Pelagia Janowska zmarszczyła brwi:
— Nie jesteśmy jaśniepaństwem, żeby przy świetle siedzieć. Czy Kinga boi się, iż zupę obok ust przeleci? — ale spojrzawszy na mnie, zmiękła. — Dobrze, synku, zaraz zapalę, tylko się zakrzątnę.
Przekręciła żarówkę nad stołem i matowe światło rozjaśniło kuchnię.
— Głodni pewnie? Ugotowałam rosół, zapraszam! — zakrzątała się, nalewając gorący bulion.
Jedliśmy, wymieniając nieśmiałe spojrzenia, a ona sypała czułymi słówkami, choć jej wzrok ciął jak nóż. Czułam się jak na egzaminie. Gdy tylko nasze oczy się spotkały, rzucała się do roboty: kroiła chleb albo dorzucała drewna do pieca.
— Herbatkę zrobię — szczebiotała. — Nie byle jaką, z malinami. Do tego konfitura z poziomek, na zdrowie i na rozgrzewkę. Poczęstujcie się, kochani!
Miałam wrażenie, iż przeniosłam się do bajki sprzed wieków. Za chwilę miał wpaść reżyser i krzyknąć: „Stop, klaps!” Ciepło, gorące jedzenie i słodka herbata rozleniwiły mnie do reszty. Chciałam tylko paść na poduszkę, ale Pelagia miała inne plany.
— Dzieci, skoczcie do sklepu, kupcie dwa kilo mąki. Upieczemy pierogi, wieczorem rodzina przyjedzie: siostry Bartka, Weronika z Kasią, i Elżbieta z Białegostoku z narzeczonym. A ja kapustę usmażę i ziemniaki ugotuję.
Gdy się ubieraliśmy, wyciągnęła spod łóżka ogromną głowę kapusty i siekając ją, mruczała pod nosem:
— Poszła kapusta na strzyżenie, została tylko golonka.
Szliśmy przez wieś, a wszyscy kłaniali się Bartkowi, mężczyźni uchylali czapek, śledzili nas wzrokiem. Sklep był w sąsiedniej wiosce, droga wiodła przez las. Śnieg migotał w słońcu, ale pod wieczór światło przygasło — zimowy dzień krótki. Wróciwszy, Pelagia oznajmiła:
— Kinguś, zabieraj się do pierogów. Ja do ogródka, śnieg udeptam, żeby myszy kory nie gryzły. Bartka zabieram, niech się łopatą pomęczy.
Zostałam z górą ciasta. Gdybym wiedziała, iż będę lepić pierogi, wzięłabym połowę! „Jak zaczęłaś, to kończ — podpuszczała teściowa. — Początek trudny, koniec słodki”. Pierogi wychodziły krzywe: jeden okrągły, drugi podłużny, jeden z nadzieniem po brzegi, drugi pusty. Napociłam się, zanim ulepiłam stos. Później Bartek wyznał: matka sprawdzała, czy nadaję się na żonę dla jej syna.
Gości napchało się jak śledzi w beczce. Wszyscy jasnowłosi, niebieskoocy, uśmiechnięci, a ja chowałam się za Bartkiem, zawstydzona. Stół wysunęli na środek, mnie posadzili na łóżku z dziećmi. Łóżko skrzypiało, kolana prawie w sufit wbijałam, dzieci skakały — aż mi się w głowie kręciło. Bartek przyniósł skrzynię, nakrył kocem — siedzę jak królowa na widoku. Kapusty i cebuli nie jadam, ale tu jadłam za trzech — aż mi uszy puchły!
Zrobiło się ciemno. Pelagia miała wąskie łóżko przy piecu, reszta spała w izbie. „Ciasno, ale weselej” — mruczała. Mnie, jako gościowi, dostało się łóżko. Z rzeźbionej szafy, dzieła nieżyjącego już ojca Bartka, wyciągnęli wyprasowaną pościel. Kładłam się ze strachem, jakbym zasypiała w muzeum. Teściowa ścieliła i mamrotała:
— Dom chodzi, piec chodzi, a gospodyni gdzie się położy?
Rodzina rozłożyła się na podłodze, na stercie starych koców z strychu. Wzięło mnie na siku. Wymknęłam się z łóżka, macając podłogę, by nie nadepnąć na śpiących. W sieni — ciemność co niemiara. Coś puchatego musnęło moją nogę. Pisnęłam, myśląc, iż to szczur. Wszyscy zerwali się, śmiejąc się: to kotek, ważył się za dnia, a nocą wrócił do domu.
Do toalety poszłam z Bartkiem. Drzwi nie było, tylko przepierzenie. Stał tyłem, świecąc zapałką, żebym nie wpadła do dziury. Wróciłam, zwaliłam się na łóżko i zasnęłam jak zabita. Świeże powietrze, cisza — wieś…