Dziennik
Dzisiaj obudziłem się z bólem głowy i jedną myślą: „Bożenka, wybacz…” Otworzyłem jedno oko i od razu zamknąłem je z powrotem. Marcowe słońce świeciło prosto w moją twarz przez brudną szybę, jakby specjalnie mnie torturowało. Próbowałem uciec przed tym spojrzeniem, wiercąc się w zmiętym łóżku.
„Obudziłeś się, pijaku?” – usłyszałem głos żony. – „Otwórz te swoje ślepia, chcę w nie spojrzeć. Wszyscy faceci są jak faceci – kwiaty kupują, prezenty dają. A ty? Wczoraj upiłeś się jak świnia. Pamiętasz w ogóle, iż dziś święto?”
Odsunąłem się do ściany i dopiero wtedy spojrzałem na Bożenę. Stała z rękami na biodrach, patrząc na mnie z góry.
„J-jakie święto?” – szczerze się zdziwiłem.
„8 marca, kobiece święto! To ja powinnam świętować, a nie ty się zalewać. Wstyd! Myślałam, iż posiedzimy razem, wypijemy kieliszek wina. Córka mi dobre wino przyniosła, specjalnie schowałam. A ty, draniu, znalazłeś i wypiłeś wszystko sam! Mało ci było wódki?”
Nie zdążyłem się zasłonić, gdy kapciem rzuconym z precyzją trafiła mnie prosto w czoło.
„Masz…”
Od drugiego kapcia schowałem się pod kołdrą. Dobrze, iż kapcie chodzą w parach. Wysunąłem nos z kryjówki.
„Bożenka, wybacz. Przysięgam, wszystko naprawię” – czkając, próbowałem wstać, ale zaplątałem się w poszewkę.
Żona machnęła ręką i zniknęła w kuchni. Słyszałem, jak zaczęła grzebać w garnkach. Gdy tak hałasowała, oznaczało to tylko jedno – będzie długo wkurzona.
Postanowiłem nie drażnić lwa i wymknąć się z domu. Przesunąłem się bokiem obok kuchni do łazienki. Opłukałem twarz zimną wodą, oczyściłem kubek ze szczoteczek, niszcząc przy okazji ich idealny rząd, nalałem wody i wypiłem jednym haustem. Mokrą dłonią przygładziłem przerzedzone włosy. Bożena wciąż trzęsła garnkami.
Cicho wróciłem do pokoju, ubrałem się i wyszedłem do przedpokoju. Gdy próbowałem włożyć buty, straciłem równowagę i o mało nie upadłem. Na hałas z kuchni wyjrzała Bożena.
„Gdzie się wybierasz, alkoholiku?”
„Bożenka, ja zaraz… Szybko…” – zdjąłem kurtkę z wieszaka i cofając się, dotarłem do drzwi.
„Stój!” – krzyknęła Bożena, idąc w moją stronę z impetem, ale ja już byłem za drzwiami, które zatrzasnąłem przed jej nosem.
„Tylko wróć do domu, ja ci pokażę…” – usłyszałem przez drzwi.
Nie czekałem na dalsze obietnice i zbiegłem po schodach.
Na zewnątrz świeciło słońce, z dachów kapało, a spod topniejącego śniegu wyłaniał się dziurawy asfalt. Mijałem mężczyzn niosących żonkile lub tulipany.
„Panie, nie powie pan, która godzina?” – zapytałem przechodnia z bukietem w dłoni.
„Otrzeźwieć czas” – rzucił przez ramię.
„Chciałbym” – mruknąłem i ruszyłem dalej.
Tak naprawdę chciałem zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale jakoś wyszło inaczej.
„Chłopaku, gdzie kupiłeś kwiaty?” – zagadnąłem młodego faceta.
„Tam” – wskazał za siebie.
„Aha” – powiedziałem i poszedłem w tym kierunku.
Wkrótce zobaczyłem kobietę stojącą przy światłach. Przy jej nogach stało pudło, z którego wystawały żółte główki żonkili.
Przyspieszyłem. Chciałem kupić kwiaty, żeby udobruchać Bożenkę, a przy okazji może wyprosić te upragnione sto gramów. Ale gdy podszedłem, w pudełku została tylko jedna marna gałązka.
„Niech pan weźmie, dam zniżkę” – powiedziała kobieta, patrząc na mnie wzrokiem, który rozumiał więcej, niż powinien.
„Chciałem bukiet. Dla żony. Nie ma pani więcej?”
„Nie ma” – przedrzeźniła mnie. – „Jak pan chce, niech pan czeka. Zaraz zadzwonię, może przywiozą.”
Pomyślałem, iż takim badylAle wtedy zauważyłem wystające spod ławki porzucone tulipany – ktoś musiał je zgubić w pośpiechu – i pomyślałem, iż to znak od losu.