Przepraszam, iż Cię zraniłem…

polregion.pl 1 tydzień temu

**Dziennik**

Otworzyłem jedno oko i natychmiast je zamknąłem. Niskie marcowe słońce celowało prosto w twarz przez okno, jakby chciało mnie oślepić. Przekręciłem się na zmiętej pościeli, próbując uciec przed tym bezwzględnym promieniem.

— Obudziłeś się, pijaku? — usłyszałem głos żony. — Otwórz te swoje bezczelne oczy, chcę na nie spojrzeć. Inni mężowie to prawdziwi ludzie, kwiaty kupują, prezenty wręczają. A ty wczoraj upiłeś się jak świnia. Pamiętasz w ogóle, jakie dziś święto?

Przypełzałem do ściany i rozwarłem powieki. Przez wąskie szpary ujrzałem Halinę. Stała z rękami opartymi na biodrach, groźna jak burza.

— J-jakie święto? — szczerze zdziwiłem się.

— Dzień Kobiet, między nami mówiąc. Mój dzień. Powinnam się cieszyć, a ty się upiłeś. Oczy bolą patrzeć. I nie wstyd? Myślałam, posiedzimy razem, wypijemy. Córa przyniosła mi dobre wino, specjalnie schowałam. A ty, darmozjada, znalazłeś i wypiłeś sam. Wódki ci mało?

Nie zdążyłem się zasłonić, gdy kapciem, rzuconym z chirurgiczną precyzją, trafiła mnie w czoło.

— Masz…
Drugi kapcie przeleciał obok, bo zdążyłem schować się pod kołdrą. Na szczęście miała tylko parę. Wysunąłem nos z kryjówki.

— Halinko, wybacz. Przysięgam, naprawię to — zrobiłem beknięcie i chciałem wstać, ale zaplątałem się w poszewkę.

Żona machnęła ręką i zniknęła w kuchni. Rozległ się brzęk naczyń. Gdy zaczynała tak hałasować, oznaczało to, iż jest bardzo wściekła i kłótnia potrwa długo.

Postanowiłem nie iść pod prąd i ulotnić się z domu, póki co. Przemykając bokiem koło kuchni, dotarłem do łazienki. Plusnąłem sobie zimną wodą w twarz, oczyściłem kubek z pasty do zębów, napełniłem go i chciwie wypiłem. Mokrą dłonią przygładziłem przerzedzone włosy. Halina wciąż terkotała garnkami.

Cichaczem wróciłem do pokoju, ubrałem się i wyszedłem do przedpokoju. Zakładając buty, zachwiałem się i prawie upadłem. Na hałas z kuchni wyjrzała Halina.

— Gdzie się wybierasz, pijaku?

— Halinko, zaraz wrócę… Szybko… — Zerwałem kurtkę z wieszaka i tyłem cofnąłem się do drzwi.

— Stój! — warknęła i ruszyła w moim kierunku, ale już zdążyłem wyskoczyć na klatkę i zatrzasnąć drzwi.

— Tylko wróć, to się z tobą rozliczę! — dobiegło zza drzwi.
Nie czekałem na resztę groźb i zbiegłem po schodach.

Na zewnątrz świeciło słońce, z rynien kapało, a spod topniejącego śniegu wyłaniał się dziurawy asfalt. Mijali mnie mężczyźni z żółtymi gałązkami forsycji lub kolorowymi tulipanami w rękach.

— Szanowny panie, która godzina? — zapytałem przechodnia z puszystą forsycją.

— Czas na kaca — rzucił przez ramię.

— Byłoby nieźle — mruknąłem i ruszyłem dalej.
Właściwie chciałem zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale jakoś wyszło inaczej.

— Chłopcze, gdzie te kwiatki kupiłeś? — zwróciłem się do młodego chłopaka.

— Tam. — Wskazał ręką za siebie.

— Aha — kiwnąłem głową i poszedłem w tamtą stronę.
Wkrótce zobaczyłem kobietę stojącą przy skrzyżowaniu. U jej stóp leżało pudełko, z którego wyglądały puszyste gałązki forsycji.

Przyśpieszyłem. Chciałem kupić kwiaty, żeby udobruchać Halinkę, a może choćby dostać upragnioną „setkę” na święto. Ale gdy podszedłem, na dnie pudełka została tylko jedna marudna gałązka.

— Weź, panie, oddam taniej — powiedziała kobieta, patrząc na mnie bystro.

— Chciałem bukiet. Dla żony. Nic więcej nie ma?

— Nie ma — przedrzeźniła mnie. — Jak chcesz, możesz poczekać. Zaraz zadzwonię, przywiozą więcej.

Zastanowiłem się i stwierdziłem, iż takim badylem tylko rozzłoszczę Halinę. Skoro tylu mężczyzn szło z kwiatami, musiał być jeszcze jeden kwiaciarnia. Ruszyłem dalej. Po drodze przyszło mi do głowy sprawdzić kieszenie. Nie pamiętałem, czy miałem pieniądze. A Halina mogła mi je zabrać, żebym nie pił.

Zatrzymałem się i grzebiąc w kieszeniach, znalazłem pomiętą pięćdziesięciozłotówkę. Nie miałem pojęcia, ile teraz kosztują kwiaty. Przed samochodem stała grupka ludzi. Gdy usłyszałem cenę bukietu tulipanów, serce mi opadło.

— Chcesz jeden? — spytał brodaty sprzedawca z kaukaskim akcentem.

— Mam tylko to. — Pokazałem zmiętą banknotkę.

— E, za tyle mogę dać tylko jednego tulipana. Chcesz?

Pomyślałem, iż jeden tulipan to tak samo jak ta mizerna forsycja — nie zmyje mojej winy. Odszedłem.

Zacząłem się zastanawiać, od kogo mógłbym pożyczyć. „Przecież Zdzichu winien mi dwie stówy! Niech odda!” — zdecydowałem i ruszyłem w stronę jego bloku. Piliśmy razem, ale to ja płaciłem, więc tak czy siak, był mi winien.

— Kto tam? — zapytała zza drzwi jego żona, Bożena.
Kobieta była nieznośna i trzymała męża krótko. Jak tylko udało mu się wyrwać, odreagowywał pełną parą. Mówił o niej „Jędza”.

Pochyliłem się do dziurki od klucza i przedstawiłem.

— Czego chcesz? — spytała.

— Zdzichka wołam. Winien mi dwie stówki. Potrzebuję pieniędzy.

Zdziwiłem się, iż zamilkła. Pewnie przetwarzała informację.

— Zaraz ci dam, ale nie uniesiesz! — wrzasnęła nagle.

Odskoczyłem od drzwi. Zamek zaskoczył, a w szczelinie ukazała się dłoń z gestem figi.

— Masz! — wykrzyknęła.

Nie straciłem głowy i szarpnąłem drzwi ku sobie. Bożena wyleciała na klatkę. Figa przeleciała obok mojego nosa. Za jej plecami mignęła wychudzona postać Zdzichona w podkosSpojrzałem na nią, pomyślałem, iż mimo wszystkich burz i głupstw, to wciąż ta sama Halinka, której kiedyś niosłem w ramionach, i nagle zrozumiałem, iż najważniejsze jest nie to, co przynoszę w rękach, ale to, iż wracam do domu właśnie do niej.

Idź do oryginalnego materiału