Pracować i szukać miłości w jednym miejscu to podobno zły pomysł. A ja wcale jej nie szukałam. Znalazła mnie sama. I nie w postaci eleganckiego kolegi z kawą i krawatem, ale w postaci cichego mężczyzny w czarnym aucie marki Mazda, stojącego w kolejce po paliwo. Pracowałam na stacji benzynowej.
Na początku tylko na mnie patrzył. Później zaczął się uśmiechać. A potem, jak mi się wydawało, nauczył się mojego grafiku i przyjeżdżał tylko wtedy, gdy byłam na zmianie. Miałam na imię Marta. Miałam 33 lata. Byłam niezależna, platynowa blondynka, bezpośrednia, z charakterem wyostrzonym przez pracę w męskim gronie. A on… On był inny. Miał 42 lata, oczy jak niebo w lutym, szerokie ramiona, jakby mógł nimi burzyć ściany. I ten uśmiech… ciepły, spokojny, nieco chłopięcy.
Nazywał się Krzysztof. Mieszkał w domu obok stacji, z synem i psem o imieniu Reks. Syn był z poprzedniego małżeństwa. Żona ich zostawiła. Krzysztof nie pracował. Był rentierem – miał cztery mieszkania po babci, z których otrzymywał dochód, i po prostu żył. Podróżował, spacerował, odpoczywał.
Pewnego dnia podjechał do dystrybutora i powiedział: „Chodź, pokażę Ci miasto, które pokochasz”. Potem były kolejne miasta. Piliśmy piwo w mało zatłoczonych kawiarniach, jeździliśmy do nadmorskich hoteli poza sezonem, spaliśmy przy szumie fal, błądziliśmy po targowiskach w Gdańsku i Krakowie, słuchaliśmy jazzu we Wrocławiu.
Zakochałam się. Całkowicie się w nim zatraciłam. Ja, zawsze wolna i sceptycznie nastawiona do formalności, po trzech miesiącach zamieszkałam u niego. Nic nie załatwialiśmy formalnie, po prostu byliśmy razem.
Na początku rozmawiałam o dziecku. Marzyłam. Wyobrażałam sobie, jak będziemy spacerować we troje: ja, on i maluch. Ale Krzysztof był stanowczy. Powiedział, iż „odbył już wyrok” ojcostwa i drugi raz się na to nie zgodzi. Najważniejsze, iż dzieci ograniczają wolność.
„Nie polecisz z brzuchem na weekend do Rzymu, Marto, a potem jeszcze z wózkiem po chodnikach. To będzie nie życie, ale niewola”. Mówił to spokojnie, z przekonaniem, iż pod wpływem tego, jakby zahipnotyzowana, zaczęłam bać się przyszłości z dzieckiem.
Tak mijały lata. Stałam się służką jego beztroskiego życia. Gotowałam, prasowałam, kupowałam ulubione sery, śmiałam się, gdy trzeba było, a on… On coraz częściej oglądał mecze, leniwie przewracał strony gazet i mówił, iż jestem „tą jedyną”.
Jego syn dorósł. Najpierw mną pogardzał. Później zaczął patrzeć z zainteresowaniem. A potem przyprowadził do domu dziewczynę – taką samą, jaką byłam sześć lat temu. Młoda, pełna życia, blondynka. Nocowała u nas, śmiała się z moich dowcipów, nazywała mnie „Martusiu”.
Patrzyłam na nią i wszystko rozumiałam. Chciałam krzyknąć: „Uciekaj! Nie strać swojego życia jak ja! Nie zatracaj się, nie trać głosu, nie porzucaj marzeń. Jeszcze możesz to zmienić!”
A ja? Już nie wierzę. Mam 39 lat. Nie mam dzieci. Zrezygnowałam z pracy, przyjaciół, rodziców straciłam. Zostałam tylko ja, Krzysztof, Reks i rdzewiejąca miłość, która od dawna stała się nawykiem.
On przez cały czas nie pracuje. przez cały czas zbiera czynsze z mieszkań, przez cały czas pije piwo każdego wieczoru. A ja wciąż stawiam przed nim talerz z sałatką i czekam. Czekam na moment, kiedy znów poczuję, iż nie wszystko przepadło. Ale to złudzenie.
Czasami nocą, kiedy on śpi, wychodzę na balkon i patrzę w niebo. I wydaje mi się, iż gdyby bardzo chcieć, można wszystko zmienić. Ale jest za późno. Już za późno.