Cztery lata. Tyle właśnie minęło, odkąd mój mąż Jan, nasza dwuletnia córeczka Ola i ja mieszkamy pod jednym dachem z jego matką – Bronisławą Kazimierą. W starej trzypokojowej kawalerce na obrzeżach Lublina. Trwamy tak, bo nie stać nas na nic lepszego. Jan pracuje jako zwykły mechanik, ja jestem bibliotekarką w szkole. Nasze pensje ledwie starczają na pieluchy, chleb i czynsz. choćby gdybym dorabiała po godzinach, i tak nie uzbieralibyśmy na własne mieszkanko. Więc cierpimy. Każdego dnia.
Starałam się być wdzięczna. W końcu Bronisława to nie obca osoba. Choć ma trudny charakter, jest babcią naszej Oli. Czasem pomaga, posiedzi z wnuczką, gdy biegam do apteki czy na wizytę do przychodni. Ale z każdym miesiącem jest coraz ciężej. To jak chodzenie po polu minowym. Najmniejszy fałszywy krok – i wybuch. Najpierw były drobiazgi: nieumyta od razu po kolacji szklanka, nie wytarta kuchenka. Potem przyszły pretensje: „Znowu twoje kluski skisły”, „Czemu zjadłaś mój ser?” – choć choćby go nie otworzyłam.
Znosiłam to. Naprawdę. Ale pewnego dnia, gdy znów oskarżyła mnie, iż jej pomidorowa „wyparowała”, straciłam cierpliwość. Zaproponowałam podział lodówki. Uczciwie i po dobroci: górna półka – jej, środkowa – nasza. Ona gotuje dla siebie, my dla siebie. Żadnych wzajemnych wyrzutów. Każdemu swoje.
Bronisła zastygła, a potem wybuchła:
– Co ty wygadujesz?! choćby gdy mieszkałam w akademiku z pięcioma dziewczynami w pokoju – nikt lodówki nie dzielił! Wszystko było wspólne. A wy co, rodzina czy sublokatorzy?! Więc jak ugotuję rosół to usłyszę: „Dziękujemy, mamy swój”? Jak wytłumaczysz dwuletniemu dziecku, iż banan na dole jest babci i nie wolno go brać?! Co za głupoty! Nie w moim domu!
I faktycznie – w jej domu. Nie pozwala nam o tym zapomnieć ani na dzień. Gdy poważyłabym się cokolwiek zmienić – choćby powiesić nowy ręcznik czy przesunąć kubek – natychmiast słyszę: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja każę”. Nie owija w bawełnę.
Z drugiej strony – tylko ona wie, gdzie kupić najtańszą kiełbasę, w którym sklepiku twaróg w promocji, a gdzie warzywa w okazyjnej cenie. Pędzi po targowiskach z harmonogramem w głowie i zawsze przynosi torbę zakupów za grosze. Nieraz zazdroszczę – ja nie mam czasu w takie wypady. Kupuję, co jest bliżej domu. I tak, drożej. A ona – jak snajper: wyceluje, wyczeka – i trafi. Tylko iż potem słyszę: „Ja się staram, czas tracę, a wy tylko marudzicie!”
Próbowałam rozmawiać z mężem. Sugerowałam: wynajmijmy choćby kawalerkę, choćby na końcu świata. Byleby oddzielnie. Ale on nie chce. „Nie damy rady finansowo. Mama sobie nie poradzi. Będzie obrażona…” – i tak za każdym razem. On boi się ją urazić, a mnie codziennie ktoś rani. Tylko nikt nie przejmuje się moim uczuciami.
Teściowa twierdzi, iż wspólne obiady cementują rodzinę. U nas kończą się krzykami, trzaskaniem drzwiami i tygodniową ciszą. Czasem marzę tylko o tym, by usiąść i zjeść – w spokoju. Bez obawy, iż ktoś rzuci: „Po co to zjedliście? Miało być na jutro!” albo: „Znów nie wytrzełaś stołu!”
Jestem zmęczona. Ale nie ma wyjścia. Utknęliśmy między pokoleniami, między biedą a koniecznością znoszenia. Chcę stąd wyjechać. Chcę żyć, nie wegetować. Ale póki co zostaje tylko jedno – czekać. Aż Ola podrośnie, aż Jan znajdzie w sobie odwagę, aż uzbieramy choćby na czynsz…
I za każdym razem, gdy otwieram lodówkę, słyszę nie skrzypienie zawiasów. Słyszę krzyk: „W tym domu wszystko będzie po mojemu!”