Prezent z posmakiem bólu
Wieczór był spokojny, gdy Ewa i jej mąż, Marek, siedzieli w kuchni przy kolacji. Herbata w czajniku stygła na kuchence, a przez uchylone okno wciskał się chłodny oddech wczesnej jesieni. Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Marek spojrzał na wyświetlacz — nieznany numer.
— Któż to może dzwonić o takiej porze? — mruknął pod nosem.
— Odpowiedz, a się przekonasz — uśmiechnęła się Ewa, lekko wzruszając ramionami.
Marek wstał i wyszedł do przedpokoju. Po kilku minutach wrócił — blady, z pustym spojrzeniem, jakby zobaczył coś, co nie mieściło się w granicach zwykłego dnia.
— Co się stało, Marku? — zerwała się z krzesła zaniepokojona Ewa. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha!
— Ewo… Mam córkę. Muszę ją zabrać…
Kiedyś miał rodzinę. Anna, jego pierwsza żona, urodziła mu córkę — Zosię. Ale już dwa lata po narodzinach dziecka małżeństwo zaczęło się rozpadać. Anna wybuchała, oskarżała go o wszystko: iż za mało zarabia, iż nie poświęca jej czasu, iż „nic nie robi w domu”.
Starał się. Dla Zosi, dla rodziny. Wielu mówiło, iż to może depresja poporodowa. Że trzeba iść do lekarza. Ale Marek wiedział — Anna taka była już przed narodzinami córki. Teraz tylko było gorzej.
Nie uśmiechała się. Nigdy. choćby gdy bawila się z Zosią, było to pozbawione ciepła, jakby spełniała obowiązek. Serce Marka ściskało się, gdy na to patrzył.
Kiedy w desperacji zaproponował Annie terapię, ta wybuchła:
— Co, uważasz mnie za wariatkę?!
To była ostatnia kropla. Wniósł o rozwód. Anna, jakby z zemsty, wywiozła Zosię do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wystąpiła o alimenty. Zniknęła.
Próbował szukać. Ale wspomnienia rozmów z byłą żoną były tak ciężkie, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż córce będzie lepiej z matką. Nie wiedział, jak bardzo się mylił…
Anna nie wybaczyła. Ani jemu, ani życiu. Gorycz, którą nosiła w sercu, zatruła wszystko. choćby Zosię.
Dziewczynka dorastała w domu, gdzie nie było świąt, przytuleń, radości. O urodzinach po raz pierwszy usłyszała w przedszkolu.
— Mamo, dzisiaj Kuba ma urodziny! Dostał samochód! A ja dostanę prezent?
— Nie — odcięła Anna. — To ja cię rodziłam. Mnie się należy. Nie zadawaj głupich pytań.
Mikołajków nie obchodzili. Śmiech był zakazany. Cukierki — luksus. choćby bajki budziły niechęć. Życie było szare, pełne napięcia, i nikt nie wiedział, iż mała Zosia w tajemnicy marzyła: gdy dorośnie, kupi sobie całą paczkę słodyczy.
Sąsiedzi unikali Anny. Nie lubili jej, bali się. Mówili: „Coś z nią nie tak”. I mieli rację.
Pewnego dnia Annie zrobiło się słabo. Nie ufała lekarzom, wezwała karetkę za późno. Zabrano ją, nie obiecując niczego. Przed wyjazdem przekazała sąsiadce imię i nazwisko ojca Zosi oraz miasto, w którym mieszkał.
Zosia została u tej kobiety. Cicha, zamknięta, nie rozumiała, iż mama już nie wróci.
Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Marka. Od pół roku był żonaty z Ewą. Gdy usłyszał, iż może zabrać córkę, nie wahał się ani chwili.
— Jadę. Muszę ją zabrać — powiedział Ewie.
— Oczywiście. Pojadę z tobą, jeżeli chcesz. Albo zostanę, jeżeli trzeba. Ale ty musisz być przy niej.
Zosia nie pamiętała ojca. Bała się — a może będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy w drzwiach stanął Marek, nie sam, a z ogromnym pluszowym kotem i paczką cukierków, jej oczy rozbłysły.
Słodycze. Ciepło. Dobroć. Jej małe serce wiedziało: zły człowiek nie przyniósłby cukierków.
Gdy bawiła się nową zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Annie. Marek słuchał, zaciskając pięści. W gardle miał gulę. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?
W kilka dni załatwili formalności. Zosia zamieszkała z ojcem. Następnego ranka Marek zapytał przy śniadaniu:
— Niedługo masz urodziny. Co chciałabyś dostać?
Dziewczynka zmieszała się.
— Nie wiem. Nigdy nie miałam prezentów. Nie obchodziliśmy…
Upuścił łyżkę.
— Jak to? Dlaczego?
— Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.
Marek wstał od stołu i wyszedł w milczeniu. Ewa podążyła za nim. Stał w kuchni, oparty o blat, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Prosiła mnie… o cukierki. Cukierki, Ewo! Coś, co każde dziecko powinno mieć. Boże, jak mogłem do tego dopuścić?..
— Nie obwiniaj się. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami — szepnęła Ewa, obejmując go. — Oddamy jej wszystko. choćby to, czego nigdy nie miała.
Tydzień później w domu panowała magia. Balony, girlandy, zapach ciasta. Zosia kończyła siedem lat. Obudziła się i pomyślała, iż śni. Pokój ozdobiony, na stole tort ze świeczkami. Ściskali ją, gratulowali, śmiali się. A ona śmiała się w odpowiedzi.
Po raz pierwszy.
W parku jeździła na karuzeli, jadła watę cukrową, dostawała prezenty. Siedem. Jeden za każdy rok bez szczęścia.
Marek płakał w samochodzie, gdy Ewa kołysała Zosię, która zasnęła na jej ramieniu.
— Nigdy już jej nie opuszczę — powiedział. — To moja szansa, by naprawić wszystko.
Minął miesiąc. Zosia już biegała po domu z Ewą, śmiała się, nazywała ją „ciocią Ewą”, pomagała w kuchni.
Rok później przy śniadaniu nagle zapytała:
— Mogę nazywać cię mamą?
Ewa mało nie upuściła filiżanki.
— Oczywiście, kochanie — wyszeptała, mocno przytulając dziewczynkę.
I wtedy Marek zrozumiał — jego rodzina jest już kompletna. A w domu znów zagościło światło.