Pani Helena Nowak krzątała się w kuchni od samego rana: kroiła sałatki, gotowała rosół, wstawiała kurczaka z czosnkiem do piekarnika, przecierała kryształową wazę na kwiaty. Dwa razy biegła do sklepu – wróciła z tortem i wypchanymi siatkami, spotykając pod blokiem sąsiadkę.
– Co to, Heleno, świętujesz coś? – zdziwiła się Wanda Kowalska, stara przyjaciółka, która nie schodziła z ławki przed budynkiem.
– A jakże, oczywiście! Przyjeżdża moja Kasia, córeczka! – odparła z błyszczącymi oczami Helena i, nabierając tchu, wlekła siatki po schodach.
– No tak… – mruknęła Wanda, pozostając na ławce. – Wszystko dla tej Kasi, a ta choćby nie zadzwoni… Tfu!
Przyjaciółka od dawna narzekała, iż Helena zbyt mocno troszczy się o dorosłą córkę. Ta nie dzwoniła tygodniami, a matka codziennie wyglądała przez okno.
– Helu, serio. Tylko sobie nerwy psujesz. Dziś starzy to już nikomu niepotrzebni. Trzeba ją było dawno postawić do pionu, a nie biegać z tortami.
Ale dla Heleny Nowak to nie było proste. Serce to nie wyłącznik. Kasia była jedyną osobą, dla której wstawała rano z łóżka, choć wiedziała, iż w zamian dostaje coraz mniej miłości.
Gdy Kasia jednak zadzwoniła i sucho rzuciła: „Będę wieczorem”, serce starszej kobiety zabiło jak młot. Biegała po mieszkaniu, przekładała pościel, przygotowywała kolejne dania… I w końcu – dzwonek do drzwi.
Na progu stała jej dorosła córka: wysoka, chuda, zimna, w ciemnych okularach i z małym pieskiem na smyczy.
– Cześć, mamo – powiedziała Kasia bez cienia uśmiechu.
– Cześć, córeczko! Wchodź, umyj się, nakryłam już na stół!
Helena pognała do kuchni, brzęcząc naczyniami, nerwowo rozkładając talerze. Kasia w milczeniu szła za nią, rozglądając się z obojętnym wyrazem twarzy.
– Siadaj, są schabowe, sałatka, a tu twój ulubiony tort!
– Mamo, jestem tylko na chwilę. Wyjeżdżam do innego miasta. Na długo. Dojeżdżanie tu będzie drogie i niewygodne, więc pewnie nie zobaczymy się przez pięć lat. A to – Brysia. Dał mi ją ex, nie wiem po co. Nie mam jak jej zabrać. Ty i tak jesteś sama, niech mieszka u ciebie. Ma półtora roku. Bez obaw, nie hałasuje.
Helena zastygła. Tort, kotlety, świeża pościel, mleko, konfitury – nagle wszystko to straciło znaczenie. Patrzyła na córkę, która choćby nie zdjęła okularów.
– Dobrze… – wykrztusiła.
– Dzięki, mamo. Kocham cię. – Kasia cmoknęła ją w policzek, wręczyła smycz i zniknęła za drzwiami.
Po kilku minutach Helena stała w przedpokoju z pieskiem na rękach. Nigdy nie lubiła zwierząt. Z bolącymi plecami, marną emeryturą i wiecznym zmęczeniem – co teraz zrobi z psem?
– Chodź, Brysiu, do Wandy… Może ona cię weźmie…
Lecz gdy tylko sąsiadka otworzyła drzwi, od razu wybuchnęła:
– Oszalałaś, Heleno? Jeszcze mi tylko psa brakuje! Poprzewraca meble, nanosi pcheł!
– Ależ ona zadbana… Kasi przecież, ta zawsze była wybredna… Proszę, Wandziu, miałaś w domu zwierzęta na wsi…
– A ty masz rozum! Mówiłam: nie pchaj się do niej. No i co? Dostałaś „prezent”. Oddaj do schroniska i po sprawie.
Pies milczał, tylko patrzył na staruszkę ciemnymi oczami. Było w nich wszystko: strach, posłuszeństwo i… znajomy ból.
– Chyba jesteśmy do siebie podobne – szepnęła Helena. – Też nikomu niepotrzebne.
– Rób, jak chcesz – burknęła Kowalska. – Bez mnie.
Od tej pory zaczęły się ciężkie dni. Brysia potrzebowała spacerów pięć razy dziennie. Plecy bolały, nogi odmawiały posłuszeństwa. Ale pies jakby rozumiał – cierpliwie czekał, nie wył, nie szczekał. W deszcz – siedział przy drzwiach. W upał – leżał cicho pod łóżkiem. Z czasem Helena zaczęła czuć się… mniej samotna.
Nawet gdy Wanda przestała z nią rozmawiać. Tak, przyjaźń się skończyła, ale w domu pojawiła się nowa dusza.
Minął rok. Ostatni rok życia Heleny. Serce nie wytrzymało. Sąsiedzi znaleźli ją w kuchni, a pies przez cały czas nie odszedł od drzwi, nie jadł, nie szczekał.
Po tygodniu do mieszkania weszła Kasia. Bez zapowiedzi.
– Fu, co za smród… – warknęła z obrzydzeniem. Brysia zaczęła szczekać.
– Cicho! Twojej pani już nie ma. Zabiorę cię. Sprzedam mieszkanie – nie jesteś mi potrzebna.
Na cmentarzu Kasia podeszła do świeżej mogiły.
– Dzięki za mieszkanie i pieniądze. A twoją Brysię tu zostawię.
Rzuciła smycz i odeszła.
Pies podbiegł do kopczyka ziemi, obwąchał trawę i położył się obok. Wiedział – to jego dom.
Minęły dwa dni. Brysia nie ruszyła się. Nie jadła. Nie wstała.
Trzeciego dnia pojawiła się Wanda Kowalska. Z bukietem.
– O, tu jesteś, malutki… – powiedziała, widząc psa przy grobie. – No cóż, Heleno… Całe życie dla córki. A w końcu… została ci tylko psina.
Przysiadła, pogłaskała chudą sierść.
– No dobrze. Chodź, zabiorę cię. Nie mogę tak. Skoro Helena dała radę… i ja spróbuję. Najważniejsze – pozostać człowiekiem.
Z tymi słowami wzięła Brysię na ręce. Sponad pochmurnego nieba wyjrzało słońce. Pierwszy raz od wielu dni.