Andrzej wrócił do domu późnym wieczorem. Nie mówiąc ani słowa, zdjął buty w przedpokoju, powiesił płaszcz i w milczeniu przeszedł do łazienki. Po kilku minutach siedział już w kuchni, gdzie czekała na niego miska z kurczakiem dusonym i zielonym groszkiem – specjalność jego żony, Bronisławy. Obok stała sałatka z owoców morza. Wziął widelec, pokręcił nią chwilę, po czym nagle się odwrócił.
— Powiedz szczerze… Skąd wzięłaś tę sałatkę? — prosił cicho, ale stanowczo.
Bronisława zastygła w pół ruchu, nie kończąc nalewania herbaty. W jej oczach pojawił się niepokój.
Mieli już za sobą ponad trzydzieści lat małżeństwa. Gdyby Bronisława miała ocenić ich związek w skali od jednego do stu, postawiłaby pewne pięćdziesiąt. Bo było w nim wszystko: miłość i irytacja, szczęście i znużenie, jasne chwile i ciężkie dni. Zwyczajne życie. A Andrzej – choć uparty i z trudnym charakterem – był dobrym człowiekiem. Wiernym, solidnym, pracowitym.
Przełom nastąpił ubiegłej wiosny, gdy Bronisława się położyła. Lekarz stwierdził zwykłe przemęczenie, nagromadzone przez lata. Andrzej wiózł ją do domu taksówką – swojego samochodu dawno nie naprawiali, wszystkie pieniądze szły na spłatę kredytu córki – Kingi.
Kinga właśnie wyszła za mąż, a ślub chciała mieć „jak z bajki”. I choć suknia okazała się dziwaczna, a tort – „gumowaty”, jak mówił Andrzej – rodzice znosili to cierpliwie. Dla nich liczyło się tylko szczęście córki.
Po ślubie młodzi wynieśli się do mieszkania odziedziczonego po dziadku pana młodego, a Andrzej z żoną wciąż spłacali kredyt, żyjąc ze starą furą, zużytym sprzętem i wiecznym zmęczeniem.
Bronisława uczyła angielskiego w szkole i dorabiała prywatnymi lekcjami. Andrzej pracował jako ślusarz w fabryce. Odmawiał sobie stołówki, burgerów, pizzy – tylko domowe jedzenie! Gorące, świeże, urozmaicone.
Bronisława nie protestowała, choć po pracy ledwo trzymała się na nogach. Pewnego dnia nie wytrzymała:
— Jak ja mam zdążyć ugotować ci zupę, drugie danie, sałatkę i kompot? Nie jestem maszyną.
Ale Andrzej opowiadał wtedy o swojej prababce, która pracowała w polu, karmiła ośmioosobową rodzinę i jeszcze występowała w wiejskim teatrzyku.
Bronisława po prostu była zmęczona. Pewnego dnia, wstąpiwszy po świeży chleb do nowej garmażerki niedaleko domu, zobaczyła witrynę z sałatkami. I nagle powiedziała:
— Proszę „Dary morza”, dużą porcję…
Na kolację były gołąbki, placek… i ta właśnie sałatka.
— No proszę, coś nowego! Smakuje jak domowe — pochwalił Andrzej.
Bronisława nic nie odpowiedziała. I tak zaczęła się jej tajemnica: gdy nie miała siły – kupowała w garmażerce. Domowe, smaczne, trochę droższe – ale za to mogła odetchnąć.
Tak by się toczyło dalej, gdyby nie przypadek. W pracy Andrzej jadł obiad z młodym praktykantem. Ten zajadał się klopsikami i sałatką, dziwnie podobną do tej, którą jadł Andrzej.
— Skąd klopsiki?
— Z garmażerki za rogiem. Tam lepsze niż w domu! — zaśmiał się chłopak.
Andrzej się zaniepokoił. Zbyt wiele się zgadzało. I tak w nim zrodziło się podejrzenie…
Tego wieczora jadł w milczeniu, aż w końcu zadał to pytanie. Bronisława spuściła wzrok.
— Ja… ja po prostu jestem zmęczona. Myślałam, iż to bez znaczenia, byleby smakowało…
Andrzej wstał. Podszedł. Przytulił ją.
— To ma znaczenie. Ale ty też jesteś człowiekiem, Broniu. Masz prawo być zmęczona.
Zaszlochała. Uśmiechnął się.
— Pokój?
— Pokój.
I tego wieczora, zamiast zwykłej kolacji, zamówili pizzę, włączyli stary film i po raz pierwszy od dawna poczuli się nie tylko mężem i żoną… ale dwojgiem ludzi, którym na sobie zależy. I właśnie to wystarczyło, by wszystko się zmieniło.