Oślepiający promień słońca przebił się przez zasłony, oświetlając napięte twarze przy stole, ale choćby on nie zdołał roztopić chłodu, który wisiał w przestronnym salonie.
— Chcemy z Anią zamieszkać tu na jakiś czas — mówił Marek stanowczo, próbując ukryć drżenie w głosie. — To pomoże nam odłożyć na własne mieszkanie.
Anna, siedząc obok, nerwowo gniotła rąbek obrusa. Naprzeciw nich stała Elżbieta, matka Marka, z nożem w dłoni, jakby chciała przeciąć nie chleb, ale sam pomysł. Ojciec, Władysław, sączył herbatę, unikając wzroku.
— Zamieszkać tu? — Elżbieta powoli odłożyła nóż. — Z tą… twoją żoną?
— Tak, mamo. Z moją żoną — Marek zaakcentował ostatnie słowo. — Mamy dość wynajmowania. To tylko tymczasowe, aż zbierzemy na kredyt.
— Mamy wolne pokoje — nagle odezwał się Władysław, odstawiając filiżankę. — Czemu nie pomóc dzieciom?
Elżbieta spojrzała na męża z wyrzutem:
— A kto mnie spytał? Mam tolerować obcą kobietę w moim domu?
— Anna nie jest obca — Marek poczuł, jak wściekłość w nim narasta. — To moja rodzina.
— Rodzina! — parsknęła matka. — To kaprys, Marku. Widzę ją na wylot. Myślisz, iż cię kocha? Chce tylko naszego mieszkania, twoich pieniędzy, twojej części!
Marek zaciął pięści. Ta scena powtarzała się od pierwszego dnia, gdy Anna pojawiła się w jego życiu. Może dlatego, iż to ona przerwała porządek, w którym Marek był pod pełną kontrolą matki.
— Mamo — mówił spokojnie, choć z trudem — jedna trzecia tego mieszkania należy do mnie. Zgodnie z testamentem babci. Mam prawo tu żyć.
Elżbieta zbladła:
— Grozisz mi? Własnej matce? To ona cię podpuściła, tak? Nauczyła szantażować!
— Dość, Elżbieto — Władysław podniósł głos. — Marek ma rację. To też jego dom.
— To niech mieszka w swojej trzeciej części! — warknęła Elżbieta, zrywając się. — W schowku! Albo na balkonie!
Marek powoli wstał, jego cierpliwość się skończyła:
— Dobrze. jeżeli nie po dobroci, sprzedam mój udział. I znajdę takich lokatorów, iż pożałujesz. Wyobraź sobie sąsiadów uwielbiających heavy metal albo kolekcjonujących węże.
— Nie odważysz się — syknęła Elżbieta.
— Masz tydzień na decyzję — Marek ruszył do wyjścia. — Potem dzwonię do agenta.
W przedpokoju wstrząsał nim dreszcz. Nigdy wcześniej nie rzucił matce takiego wyzwania. Ale dla Anny, dla ich przyszłości, był gotów na wszystko.
W wynajmowanym mieszkaniu Anna wyczytała odpowiedź z jego twarzy.
— Jak poszło? — spytała, choć wiedziała.
— Jak zawsze — opadł na kanapę. — Ojciec po naszej stronie, matka przeciw. Ale dałem jej ultimatum: albo zgoda, albo sprzedaż.
Anna zmarszczyła brwi:
— Może nie warto? Damy radę sami…
— Nie — przerwał. — Nie ustąpię. Musi cię zaakceptować.
Tydzień minął bez odpowiedzi. Ósmego dnia Marek zadzwonił do agenta:
— Chcę sprzedać mój udział. gwałtownie i tanio.
Po trzech dniach do drzwi rodziców zapukali pierwsi „kupcy” — dwaj mężczyźni w tatuażach, z oddechem zdradzającym wódkę. Władysław przywitał ich szerokim uśmiechem:
— Proszę, niech obejrzą! Udział w dobrej lokalizacji, śródmieście!
— A gdzie nasza trzecia część? — burknął jeden, lustrując salon. — Będziemy spać w łazience?
— To kwestia prawna — mrugnął Władysław. — Formalnie całe mieszkanie jest współwłasnością.
Elżbieta, usłyszawszy hałas, wyszła z sypialni:
— Co to za ludzie?! — głos jej drżał.
— Kupcy, kochanie — odparł spokojnie mąż. — Interesują się udziałem Marka.
— Wynoście się! — krzyknęła. — Nikt nie będzie mi bruździł w domu!
Następnego dnia przyszła para z opowieściami o hodowli egzotycznych chrząszczy. Elżbieta zbladła na myśl o „nieszkodliwych pająkach wielkości dłoni”. Trzeciego dnia pojawił się miłośnik nocnych bębnów do medytacji.
Czwartego dnia Elżbieta zadzwoniła do syna:
— Naprawdę chcesz sprzedać udział jakimś wariatom?
— Ostrzegałem — odparł zimno. — Miałaś wybór.
— Dobrze — wycedziła. — Niech ta twoja Anna przyjeżdża. Ale będą warunki!
Wieczorem Marek przyszedł sam negocjować. Anna została w domu — nie chciał, by zniosła kolejne upokorzenia.
— Wymień swoje warunki — spojrzał matce prosto w oczy.
— Żadnych jej rzeczy w salonie ani kuchni. Gotuje — sprząta. I żadnych gości!
— Teraz moje — skrzyżował ręce. — Zajmujemy sypialnię i gabinet. Korzystamy z całego mieszkania jak równi. I przede wszystkim — przestajesz ją obrażać. Jeden przytyk — sprzedaję. Bez dyskusji.
Elżbieta zacisnęła zęby, ale skinęła głową:
— Dobrze. Ale to tymczasowe.
Przeprowadzka odbyła się tydzień później. Anna i Marek przywieźli tylko niezbędne rzeczy. Władysław pomógł wnosić kartony:
— Oto wasz pokój. Rozgośćcie się.
— Dzięki, tato — Marek uścisnął ojca.
Elżbieta stała z boku, skrzyżowawszy ramiona. Anna spróbowała przełamać lód:
— Dzień dobry, pani Elżbieto. Dziękuję, iż nas przyjęliście.
— Nie ma za co — odcięła się i wyszła do kuchni.
Zaczęła się cicha wojna. Elżbieta unikała Anny, komunikując się przez Marka lub męża. Chowała naczynia, odkurzała o siódmej rano, sprawdzała, czy po gotowaniu Anny nie ma bałaganu.
Anna starała się ignorować. Sprzątała, prała, gotowała, by zaskarbić choć odrobinę życzliwości. Pewnego dnia znalazła swój pamiętnik podarty w śmietniku. Innym razem jej krem do twarzy był wyciśnięty do zlewu.
— Ona mnie nienawidzi — wyznała Markowi po dwóch miesiącach. — Może odejdziemy?
— Nie — odparł. — Nie ustąpimy. Porozmawiam z nią.
Rozmowa była ciężka. Marek przypomniał o groźbie sprzedaży. Elżbieta wybuchłaPo latach, gdy ich córeczka po raz pierwszy wyciągnęła rączki do babci Elżbiety, lód wreszcie stopniał.