— Znowu zostajesz dłużej? — Głos Mateusza w słuchawce brzmiał głucho, jakby dobiegał z oddali, znad brzegu zimnej Wisły, gdzie już zapadał zmierzch.
— Tak. Do jedenastej, może jeszcze dłużej. Mamy tu istny armagedon z dostawami — odpowiedziała Kinga, włączając głośnomówiący i jedną ręką kończąc maila do klienta, drugą mieszając wystygłą herbatę. Kubek stał na skraju biurka, obok zalegały szkice raportów, których choćby nie otworzyła.
— Jakbyś w ogóle w domu nie mieszkała — powiedział po długiej ciszy. Bez oskarżeń, po prostu stwierdzenie faktu. Ale w tym fakcie było tyle tęsknoty — za jej niekończącymi się godzinami pracy, za pustymi wieczorami, za porankami, gdy ich rozmowy rozpływały się w ciszy.
— Sam wiesz, jak to jest — odparła, czując, jak głos drży jej ze zmęczenia.
— Wiem. — Cisza zawisła ciężka jak grudniowe powietrze. W brzmiało echo niewypowiedzianych słów, które oboje czuli, ale nie potrafili wyrzucić z siebie.
Kinga nienawidziła tej ciszy. Była zbyt głośna, zbyt przejmująca. Tonęły w niej ich niedopowiedzenia, ich zmęczenie, ich starania, by udawać, iż wszystko jeszcze trzyma się kupy.
Do domu wróciła po północy. Mieszkanie na warszawskiej Pradze przywitało ją ciemnością, tylko w przedpokoju paliła się przygaszona żarówka — Mateusz zawsze ją zostawiał, „żebyś się nie przewróciła”. Światło padało wąskim pasem na podłogę, oświetlając samotną skarpetkę — z pewnością jego. W kuchni leżała kartka: „Jedzenie w mikrofali. Śpię.” Pismo było nierówne, jakby pisał w biegu, uciekając przed czymś.
Usiadła przy stole, odgrzała obiad, jadła w półmroku, nie czując smaku. Wszystko było na swoim miejscu: ciepły posiłek, przyciemnione światło, troska w dwóch zdaniach. A jednak coś ściskało ją w środku. Otworzyła laptopa, przewinęła raport, zamknęła. Ekran patrzył na nią pustką, jak lustro, w którym nie było odpowiedzi. Poszła do łazienki, umyła twarz, unikając spojrzenia w lustro — zbyt zmęczone oczy, zbyt wiele nieprzespanych nocy. Położyła się obok Mateusza. Spał odwrócony plecami, oddychał równo. Między nimi było trochę więcej pustki niż wczoraj. A może tylko jej się tak wydawało.
Poranek zaczął się od korków i zerwanego paska w butach. W autobusie Kinga usiadła obok kobiety koło pięćdziesiątki, która głośno narzekała do telefonu: „Znów przyszedł nad ranem, milczy, śmierdzi piwem, a ja, głupia, ciągle czekam”. Te słowa uderzyły ją jak echo. Tylko odwrotnie. Tamta kobieta czekała mimo bólu. A Kinga żyła obok Mateusza, jakby w innej galaktyce, gdzie ich światy ledwo się stykały.
W biurze szef choćby nie zauważył, iż przyszła wcześniej. Nie zauważyłby też raportu, gdyby nie położyła go przed nim. Burknął tylko: „Spoko”, nie odrywając wzroku od monitora. Wszystko szło jak zawsze: zadanie, raport, skinienie głową, cisza. choćby pochwała brzmiała jak rozkaz.
Kinga wyszła do firmowej kuchni, zaparzyła herbatę. Patrzyła, jak torebka powoli opada na dno, zostawiając za sobą ciemną smugę, jakby rozpuszczała coś niewidzialnego. To była jedyna rzecz, która wydawała się prawdziwa w tej chwili.
W pewnym momencie uświadomiła sobie: wszystko, co robi, jest poprawne. Nienaganne. Pewne, bez błędów. Ale to był bieg donikąd. Jak samochód pędzący prostą drogą bez celu. Wszystko gładko, bez zakłóceń. I zupełnie bez sensu. Oddawała całą siebie raportom, terminom, odhaczanym zadaniom, zapominając zapytać: czy to prowadzi gdzieś poza kolejny folder na pulpicie?
Wieczorem jedli razem kolację. W ciszy. Łyżki brzęczały o talerze, za oknem szumiał wiatr, a lodówka cicho pracowała, przypominając, iż życie toczy się swoim rytmem. Mateusz wpatrywał się w talerz, unikając jej wzroku. Nagle zapytał:
— Dziś nie zostajesz w pracy?
— Nie powinnam — odparła, czując, jak głos drży jej od nadziei.
— Może do kina pójdziemy?
Skinęła głową, chwilę się wahała, jakby ważąc, czy starczy jej sił po prostu żyć, a nie gnać. Potem podeszła, ogarnęła go od tyłu. Był ciepły, prawdziwy. Jak latarnia morska w burzy, do której można się przytulić, gdy wszystko zaczyna się walić.
— Przepraszam — szepnęła. — Ja tylko chcę, żeby wszystko było w porządku. Praca, my, dom… Wszystko naraz.
— Wiem — odpowiedział cicho. — Ale my nie budujemy twierdzy. Po prostu żyjemy, prawda?
Milczała. Tylko przytuliła się mocniej, wdychając zapach jego koszuli. Ścisnął jej dłoń, jakby to była jedyna rzecz, która mogła ich jeszcze połączyć.
W kinie obejrzeli jakąś komedię z pościgami i wybuchami. Fabuła gubiła się w hałasie, ale to nie miało znaczenia. W ciemnej sali fotele były miękkie, ekran ogromny, a ich dłonie splątane. I nagle oddychało się lżej.
Potem szli wieczornymi ulicami. Wiatr niósł zapach mokrego asfaltu i kwitnących bzów, a latarnie rzucały ciepłe światło, czyniąc domy niemal nierealnymi. Gdzieś w oddali śmiali się nastolatkowie, a ich śmiech brzmiał jak cudze, ale dobre życie. Mateusz opowiadał o kolegach z pracy, o dziwnym zdarzeniu w metrze. Nic ważnego, ale to była właśnie ta codzienność, której Kinga nagle zrozumiała, jak bardzo potrzebuje.
Przed klatką zatrzymała się. Coś w niej zadrżało — nie strach, nie wątpliwość, ale chwila ciszy, w której narodziło się słowo.
— Wiesz — powiedziała — u mnie prawie wszystko jest w porządku. Prawie.
Mateusz spojrzał na nią uważnie. W jego oczach nie było zdziwienia — tylko ciepło, jakby czekał na te słowa całe życie.
— To zróbmy tak, żeby było wszystko w porządku. Nie od razu. Po trochu.
Skinęła głową. I po raz pierwszy od dawna zapragnęła nie tylko zdążyć, nie tylko przetrwać. Ale żyć. Nie radzić sobie — po prostu być.