Prawda, której nie znaliśmy: Syn przyprowadził do domu „narzeczoną z tundry” z trójką dzieci, a my ich wyrzuciliśmy.

newsempire24.com 7 godzin temu

Dzisiaj moje serce omal nie wyskoczyło z piersi, gdyby nie zaciśnięte zęby. Pamiętam, jak to się zaczęło — zwykły telefon od syna: „Mamo, przyjeżdżamy z Jagodą (imię zmienione) się poznać”. Głos miał radosny, pewny siebie, jakby w końcu podjął istotną decyzję. Wymieniłam spojrzenie z mężem i ucieszyliśmy się: wreszcie nasz Kacper się ustatkował, ożeni się! Ile można być kawalerem!

Kacper zawsze był niełatwy. Od dziecka samodzielny, ale uparty. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle: „Jadę w Bieszczady. Pracować. Zarobić”. Byliśmy w szoku, ale nie odradzaliśmy. Wyjechał — i faktycznie, przywoził później domowe specjały: oscypki, miód, grzyby. Mówił, iż dobrze mu tam, przyroda surowa, ale piękna, ludzie prawdziwi.

A teraz — postanowił się ożenić. Nakryliśmy stół, przygotowaliśmy chleb i sól, ubraliśmy się odświętnie, czekamy. Dzwonek do drzwi. Otwieram. I wtedy… mało nie straciłam mowy.

W progu stała kobieta. A raczej najpierw zobaczyłam ogromną kożuchową kurtkę, a za nią — trójkę dzieci i samego Kacpra. Kurtka weszła, rozpięła się — i wyłoniła się z niej drobna, niska dziewczyna z gęstymi czarnymi włosami i przenikliwym, ptasim spojrzeniem. Kacper przedstawił:

— To Jagoda. Moja narzeczona.

Wewnątrz coś we mnie runęło. Dziewczyna skinęła głową w milczeniu, dzieci, nie czekając na zaproszenie, usiadły na podłodze. Jedno zaczęło ściągać buty, drugie właziło na parapet. Najmłodszego Jagoda sprytnie przywiązała paskiem do nogi kanapy, żeby nie uciekł. Wszystko działo się w ciszy i zapachach — jakby całe Bieszczady przyjechały do naszego mieszkania w Krakowie.

Przeszliśmy do salonu. Położyłam biały obrus, nakryłam do stołu. A Jagoda rękami (!) zaczęła nakładać dzieciom jedzenie. Sama jadła widelcem, ale dłubała nim prosto w ustach. Mówiła krótko, urywanie.

— A to wasze dzieci? — zapytał mój mąż, patrząc na trójkę na podłodze.

— Moje — odpowiedziała bez emocji.

Wymieniłam spojrzenie z mężem. To co, teraz to nasza rodzina?

— Kacper, synku, gdzie się poznaliście? — zadałam pytanie, głos mi zdradliwie drżał.

— W górach, mamo. Ona śpiewa niesamowicie. Gdybyś słyszała! — odpowiedział syn z zachwytem, a ja nagle przestałam go rozpoznawać.

— A gdzie chcecie mieszkać? — wtrącił mąż.

— W bacówce można — wzruszył ramionami Kacper.

Wtedy coś we mnie pękło. Wyszłam do kuchni, za mną mąż. Patrzymy na siebie — oczy jak pięciozłotówki.

— Co robimy?

— Nie wiem — rozłożył ręce.

Wróciliśmy do pokoju. Mój mąż podszedł do syna i, nie patrząc mu w oczy, podał pieniądze:

— Masz na hostel. Wybacz, ale u nas nie zostaniecie.

Kacper westchnął:

— Zawsze mówiliście: byle się ożenił, każdą przyjmiemy. Więc przyprowadziłem.

Wyszli. Z dziećmi. Z kurtką. Z zapachem.

Minęło około czterdziestu minut. Znów dzwonek. Podbiegam do drzwi. Znowu stoją. Ale tym razem — inni. Jagoda już bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy związane w kucyk, oczy figlarne.

— Dzień dobry — powiedziała grzecznie. — Przepraszamy.

— Nie rozumiem — mruknęłam, cofając się.

Kacper, uśmiechnięty, postąpił naprzód:

— Mamo, no przecież ciągle powtarzaliście: byle się ożenił, byle się ożenił. A ja — nie chcę. Na razie. A to — Jagoda, moja przyjaciółka. Postanowiliśmy zażartować. Przyjechała z Ustrzyk Dolnych z siostrzeńcami w odwiedziny. Nie mieli gdzie się zatrzymać. Pomyślałem, iż zagramy scenkę?

Usiadłam na pufie w przedpokoju. Nogi się pode mną ugięły.

— Synku, rób co chcesz, ale nie strasz już tak. O mało nie dostałam zawału! — westchnęłam.

Wróciliśmy do stołu. Jagoda, już zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci usiadły przy stole, śmiały się. A my z mężem zrozumieliśmy: tak, starzejemy się. Ale żart syna się udał — strach, jak w prawdziwym życiu.

Idź do oryginalnego materiału