**Dziennik Pawła – zapiski porzuconego ojca**
Nigdy bym nie pomyślał, iż starość przywita mnie za kratami obcego domu, pod czujnym okiem pielęgniarek, wśród tych, których porzuciły własne dzieci. Zawsze wierzyłem, iż zasłużyłem na więcej – na szacunek, ciepło, spokój. Przecież całe życie ciężko pracowałem, utrzymywałem rodzinę, budowałem codzienność wokół jedynej euforii – mojej żony Haliny i córki Kingi.
Z Haliną przeżyliśmy ponad trzydzieści lat, dusza w duszę. Po jej śmierci cztery lata temu w moim domu zrobiło się pusto i zimno. Jedyną pociechą była Kinga i mała wnuczka Zosia. Pomagałem, jak mogłem – opiekowałem się dziewczynką, przekazywałem emeryturę na zakupy, zostawałem z nią, gdy córka z mężem wychodzili do kina czy do pracy. Aż nagle wszystko się zmieniło.
Kinga zaczęła krzywo patrzeć, gdy zbyt długo krzątałem się w kuchni. Denerwowało ją, iż kaszlę. „Tato, ty już swoje przeżyłeś, daj innym żyć!” – słyszałem coraz częściej. Później zaczęły się rozmowy o „domu z doskonałą opieką”, „przytulnym pensjonacie z lekarzami i telewizorem”. Starałem się opierać.
— Kinga, to moje mieszkanie. jeżeli ci ciasno – przeprowadźcie się do teściowej. Mieszka sama w trzypokojowym.
— Wiesz dobrze, iż jesteśmy z nią na wojennej ścieżce. I w ogóle, nie zaczynaj! — warknęła córka.
— Po prostu chcesz przejąć mieszkanie. Lepiej byś na swoje zarabiała, zamiast ojca wykolegowwać!
Po tej rozmowie nazwała mnie „egoistą”, zagroziła, iż „i tak znajdzie sposób”. W tydzień później sam spakowałam rzeczy. Nie dlatego, iż chciałem. Dlatego, iż nie mogłem już znieść bycia intruzem we własnym domu. Wyszedłem w milczeniu. Kinga promieniała. Omal nie wyniosła mnie na rękach.
W domu opieki dostałem mały pokój z oknem i starym telewizorem. Dnie spędzałem na podwórku, pod gołym niebem, wśród takich samych wyrzutków jak ja.
— Dzieci was tu podrzuciły? — spytała kiedyś sąsiadka z ławki.
— Tak, córka uznała, iż zawadzam — odparłem, powstrzymując łzy.
— U mnie podobnie. Syn wybrał żonę. Wykopali mnie na zbity pysk. Jestem Krystyna.
— A ja Paweł. Miło mi.
Zaprzyjaźniliśmy się. Ból było łatwiej znosić, gdy ktoś rozumiał. Tak minął rok. Córka ani razu nie zadzwoniła, nie przyjechała, nie napisała.
Pewnego dnia siedziałem z książką, gdy usłyszałem znajomy głos.
— Panie Pawle? Nie spodziewałam się pana tu zobaczyć — zdziwiła się Anna, moja była sąsiadka, lekarka, która przyjechała zbadać mieszkańców.
— Ano. Już rok tu marnieję. Jak widać, stałem się zbędny. Ani słowa, ani znaku.
— Dziwne… Kinga mówiła, iż kupił pan domek na wsi, wyjechał odpocząć.
— Wolałbym wyjechać… niż gnić tu, za tym płotem.
Anna pokręciła głową. Po badaniu wróciła. Nie mogła zapomnieć naszej rozmowy. Po dwóch tygodniach znów przyjechała – już z propozycją:
— Panie Pawle, w naszej wsi stoi pusty dom po mojej mamie. Niedawno odeszła, gospodarstwo sprzedane. Dom ciepły, solidny, las i rzeka blisko. jeżeli pan chce – może tam pan zamieszkać. Dla mnie to tylko sentyment, sprzedać szkoda.
Milczałem, aż w końcu rozpłakałem się. Obca osoba ofiarowała mi to, na co rodzona córka machnęła ręką.
— A czy mógłbym jeszcze o coś prosić? Jest tu kobieta… Krystyna. Też nikomu niepotrzebna. Chciałbym, żebyśmy razem tam pojechali.
— Oczywiście — uśmiechnęła się Anna. — jeżeli się zgodzi, nie ma problemu.
Pobiegłem do Krystyny:
— Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam dobrze. Po co nam to wszystko?
— Jedźmy! W nowe życie!
Spakowaliśmy torby, kupili prowiant i ruszyliśmy. Anna sama nas zawiozła, nie chciała, byśmy tłukli się autobusem. Przytuliłem sąsiadkę, nie wiedząc, jak podziękować. Poprosiłem tylko: „Tylko niech pani nic nie mówi córce. Nie chcę choćby o niej słyszeć”.
Anna uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś – już prawie bohaterstwo.