Liczba otworzyła paczkę serwetek i zaczęła układać je na stole. Dzisiaj były urodziny jej męża – Wojtka. Data niby zwykła, ale ważna. Obiecały przyjechać córki z rodzinami, a wnuki od tygodni marudziły o „prawdziwym przyjęciu, jak dawniej”. Liczba przypomniała sobie, jak to było kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych…
Wtedy wszystko przychodziło z trudem. Pieniędzy brakowało, a produkty zdobywało się niemal w walce. Ale ona zawsze się starała – dla rodziny, dla ciepła i euforii w domu. Zwłaszcza przed świętami.
Tamten rok zaczął się od typowej dziecięcej prośby. Córki, Kinga i Ania, wróciły ze szkoły z przygaszonymi oczami. Oceny dobre, ale humory – żadne. W końcu Kinga się przyznała:
— Mamo, wszystkie w klasie mają angorskie czapki, tylko my w tych starych. Kupisz? Proooszę!
Liczba uległa. Choć nie żyli w luksusach, córki były mądre, pracowite, pomagały. Pobiegła na bazar, wydzieliła ostatnie złotówki – i kupiła. Ku euforii dziewczynek – i swojej. Ale na przyjęcie urodzinowe już nie starczyło.
Ocalił przypadek. Następnego dnia w sklepie ktoś krzyknął:
— Kiełbasa! — i tłum rzucił się do lady. Liczba zdążyła złapać dwa kawałki ulubionej jarskiej. W sobotę udało jej się zdobyć masło – sprzedawczyni szepnęła, kiedy „rzucą” towar. Z kartkami i córkami w pogotowiu, Liczba dopięła swego.
W niedzielę stół uginał się pod jedzeniem – jak za najlepszych czasów. W środku – kura, rumiana, chrupiąca, na poduszce z kaszy. Teściowi najsmakował zwłaszcza sałatka z serków topionych, jajek i czosnku. Szarlotka wyszła idealnie – teściowa choćby przepis wyprowadzała.
A teraz – rzeczywistość. Córki dorosły, każda ma swoją rodzinę. Rodziców Wojtka i Liczby już nie ma. Ale oto znów niedziela, znów urodziny. Wojtek wyszedł z psem Burem na spacer, a Liczba znów nakrywała stół. Żadnej zamawianej pizzy, żadnych sushi – tylko domowy obiad. Stary, dobry, swojski.
Goście przyjechali niemal równocześnie. Wnuki darły się w przedpokoju, rzucając butami, Kinga z Anią przytuliły matkę.
— Mamo, dlaczego tak pysznie pachnie? — spytała Kinga.
— Nie chcemy pizzy! — wrzasnęły wnuki z korytarza.
Ostatni wszedł Wojtek. Wszyscy rzucili się z życzeniami.
— No to, siadamy — uśmiechnęła się Liczba.
Gdy weszli do pokoju, gdzie stał stół, wszyscy oniemieli.
— Mamo… — szepnęła Ania, — to jak dawniej… Ta sama kura, ten sam sos, kasza…
Śmiech, toasty, ciężki kawałek sernika z herbatą. Wszystko – jak kiedyś. Tylko teraz wszyscy starsi.
Kiedy goście odjechali, Wojtek przytulił Liczbę:
— Dzięki, kochanie. Przeniosłaś mnie w tamte czasy. Byliśmy wtedy szczęśliwi. Choć brakowało pieniędzy, kanapę składaliśmy miesiącami, a balkon zostawiliśmy niezabudowany. Ale byliśmy – razem. I teraz jesteśmy. A to najważniejsze.
— Sto lat, kochany. Żeby takich dni było jeszcze wiele, wiele więcej.