„Powrót na obcy próg”
Justyna śpiewała z euforii — wreszcie miała własne mieszkanie. Nie pokój w komunale, nie kąt u zrzędliwej wynajmującej, ale prawdziwe dwupokojowe lokum w zwyczajnej dzielnicy Łodzi. Bez Jadwig Stefanowych, gaszących światło o jedenastej i wrzeszczących pod drzwiami, żeby „nie lała wody godzinami”. Bez nadzorczyń śledzących każdy jej krok. Tylko ona i swobodny oddech dorosłego życia.
Mieszkanie pomogli kupić rodzice, sprzedając stary lokal po zmarłej ciotce. Justyna zrobiła remont, urządziła je po swojemu i zaprosiła przyjaciółkę Olę na parapetówkę. Siedziały, śmiały się, piły herbatę z ciastem. Potem Justyna postanowiła odprowadzić Olę na dół. Otworzyły drzwi, wyszły na klatkę schodową — i wtedy zobaczyły kobietę. Siedziała na schodach, spokojnie jadła kanapkę, obok leżała zniszczona torba.
— Przepraszam, a pani… kto? — zdziwiła się Justyna.
Kobieta zmieszała się, przełknęła.
— Ja… Bronisława Janowska. Mieszkałam tu kiedyś. To pańskie mieszkanie… czy to nie było moje?
Justyna ją rozpoznała — tak, to właśnie ta kobieta sprzedała lokal kilka miesięcy temu.
— Co pani tu robi?
— Proszę panienki… — oczy Bronisławy Janowskiej wypełniły się łzami. — Nie mam już dokąd iść…
Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. Bronisława Janowska rozpłakała się i opowiedziała.
Po rozwodzie sama wychowywała syna — Wojtka. Wszystko dla niego, wszystko w niego. Wyrosło z niego porządne, stateczne chłopisko. Skończył studia, znalazł pracę, ożenił się z energiczną dziewczyną — Kasią. Z początku było dobrze. Wyprowadzili się do jego trzypokojowego mieszkania, a Bronisława została sama. Potem urodził się wnuk — Staś. Potem — Zosia. A po paru latach Kasia z Wojtkiem zaproponowali: sprzedaj mieszkanie, mieszkaj z nami. Będzie prościej. Mówili, iż i tak siedzisz z dziećmi.
Zgodziła się. Obiecali połowę pieniędzy przelać na jej konto, połowę zatrzymać dla siebie. Ale pieniądze nigdy nie przyszły.
Życie z młodą rodziną okazało się nie do zniesienia. Dzieci — od rana do nocy. Kasia do pracy, Wojtek do biura. Gotowanie, pranie, sprzątanie, wychowanie — wszystko na niej. Ale wychowywać babci nie wolno — tylko niańczyć, karmić i milczeć. Ani słowa skargi.
Gdy poskarżyła się na zdrowie, Wojtek tylko westchnął: „Mamo, przecież dajesz radę. Dzieci zdrowe, Kasia zadowolona, ja mogę spokojnie pracować. To szczęście — żyć razem”.
Bronisława Janowska męczyła się aż do łez. Latem, gdy rodzina wyjechała nad morze, powiedziała, iż jedzie do koleżanki, a sama błąkała się po mieście, nocowała nad Wisłą, na ławce. A dziś nagle przyszła pod ten dom. Nie wiedziała po co. Po prostu ciągnęło.
— Pomyślałam nawet, żeby przenocować tu, na strychu… — szepnęła smutno.
Justyna i Ola nie mogły powstrzymać emocji.
— Tak nie można! — oburzyła się Ola. — Pani nie jest sama! Chodźmy do Justyny, tam się pani przespać.
— Ależ niewygodnie… — zawstydziła się kobieta.
— Żadnych „niewygodnie”! — powiedziała Justyna.
W domu, przy herbacie, Ola, z zawodu prawniczka, delikatnie wypytała Bronisławę Janowską: co stało się z pieniędzmi ze sprzedaży mieszkania?
— Wojtuś mówił, iż wpłaci połowę na lokatę… — wyszeptała kobieta.
— Za te pieniądze można kupić kawalerkę — stanowczo oznajmiła Ola. — My z Justyną pomożemy.
Miesiąc później Bronisława Janowska wprowadziła się do nowego, małego, ale swojego mieszkania. W tym samym bloku, tylko na innym piętrze. Co dokładnie powiedziała Ola Wojtkowi — nikt nie wiedział. Ale zapłacił.
Kasia przestała się odzywać do teściowej. Wnukowie przychodzili do niej sami — na zmianę.
A Bronisława Janowska znów się uśmiechała. Z Justyną się zaprzyjaźniły, chodziły razem do teatru i na wystawy.
— Oto, co zrozumiałam — powiedziała kiedyś Ola. — Starość trzeba witać we własnym mieszkaniu. Inaczej — łatwo zostać choćby bez dachu nad głową.
Justyna skinęła głową:
— I najważniejsze — nie milczeć, gdy wpychają cię w kąt.