Wróciłam na obcy próg
Jolanta śpiewała z euforii – teraz miała własne mieszkanie. Nie pokój w komunale, nie kąt u zrzędliwej gospodyni, ale prawdziwe dwupokojowe mieszkanie w zwykłej dzielnicy Łodzi. Bez Jadwig Piotrównych, które wyłączały światło o jedenastej i krzyczały pod drzwiami, żeby „nie lała tyle wody pod prysznicem”. Bez opiekunek kontrolujących każdy jej krok. Tylko ona i jej wolny, dorosły oddech.
Mieszkanie pomogli kupić rodzice, sprzedając starą nieruchomość po zmarłej ciotce. Jolanta zrobiła remont, urządziła je po swojemu i zaprosiła przyjaciółkę, Kingę, na przyjęcie housewarmingowe. Siedziały, śmiały się, piły herbatę z ciastem. Potem Jolanta postanowiła odprowadzić Kingę do wyjścia. Otworzyły drzwi, wyszły na klatkę schodową – i wtedy zauważyły kobietę. Siedziała na schodach, spokojnie jadła kanapkę, obok leżała zniszczona torba.
— Przepraszam, a pani kto? — zdziwiła się Jolanta.
Kobieta zmieszała się, przełknęła.
— Ja… Irena Stanisławówna. Mieszkałam tu kiedyś. Wasze mieszkanie… to moje dawne?
Jolanta ją poznała – tak, to właśnie ta kobieta sprzedała mieszkanie parę miesięcy temu.
— Co pani tu robi?
— Wiecie, dziewczynki… — oczy Ireny Stanisławówny wypełniły się łzami. — Nie mam już gdzie iść…
Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. Irena Stanisławówna rozpłakała się i opowiedziała.
Po rozwodzie sama wychowywała syna – Marcina. Wszystko dla niego, cała jej miłość. Wyrosła na dobrego, odpowiedzialnego, uczciwego chłopaka. Skonczył studia, znalazł pracę, ożenił się ze zwykłą, energiczną dziewczyną – Kasią. Najpierw było dobrze. Przeprowadzili się do jego trzypokojowego mieszkania, Irena Stanisławówna została sama. Potem urodził się wnuk – Kuba. Potem – Zosia. A po kilku latach Kasia z Marcinem zaproponowali: sprzedaj swoje mieszkanie, zamieszkaj z nami. Będzie łatwiej. Mówili, iż i tak przecież pomagasz z dziećmi.
Zgodziła się. Obiecali, iż połowę pieniędzy wpłacą na jej konto, połowę zatrzymają dla siebie. Ale pieniądze nigdy nie trafiły na konto.
Życie z młodą rodziną okazało się nie do zniesienia. Dzieci od rana do nocy. Kasia do pracy, Marcin do biura. Gotowanie, pranie, sprzątanie, wychowanie – wszystko na niej. Ale wychowywać babci nie pozwalano – tylko niańczyć, karmić i milczeć. Ani słowa krytyki.
Kiedy poskarżyła się na zdrowie, Marcin tylko powiedział: „Mamo, przecież dajesz radę. Dzieci w porządku, Kasia zadowolona, ja mogę spokojnie pracować. To szczęście – żyć razem”.
Irena Stanisławówna płakała ze zmęczenia. Latem, gdy rodzina wyjechała nad morze, powiedziała, iż jedzie do przyjaciółki, ale po prostu włóczyła się po mieście, nocowała nad Wisłą, na ławce. A dziś nagle przyszła pod swój dawny dom. Nie wiedziała po co. Po prostu ciągnęło.
— choćby pomyślałam – może zostanę tu na noc, na strychu… — powiedziała smutno.
Jolanta i Kinga nie mogły powstrzymać emocji.
— Tak nie można! — oburzyła się Kinga. — Nie jest pani sama! Chodźmy do Jolanty, tam się prześpi.
— Nie wypada… — zawstydziła się kobieta.
— Żadnego „nie wypada”! — powiedziała Jolanta.
W domu przy herbacie Kinga, prawniczka z zawodu, delikatnie wypytała Irenę Stanisławównę: gdzie są pieniądze ze sprzedaży mieszkania?
— Marcin mówił, iż wpłaci połowę na lokatę… — szepnęła kobieta.
— Za te pieniądze można kupić kawalerkę — stanowczo powiedziała Kinga. — Pomóżmy jej, Jolka.
Miesiąc później Irena Stanisławówna wprowadziła się do nowego, małego, ale własnego mieszkania. W tym samym budynku, tylko na innym piętrze. Co dokładnie Kinga powiedziała Marcinowi – nikt nie wie. Ale zapłacił.
Kasia przestała się odzywać do babci. Wnuki przychodziły do niej po kolei – same.
A Irena Stanisławówna znów się uśmiechała. Z Jolantą się zaprzyjaźniły, chodziły razem do teatru i na wystawy.
— Oto, co zrozumiałam — powiedziała kiedyś Kinga. — Starość trzeba witać we własnym mieszkaniu. Inaczej – łatwo zostać choćby bez dachu nad głową.
Jolanta przytaknęła:
— I najważniejsze – nie milczeć, gdy wpychają cię w kąt.