To była zwykła sobota. Spokojne poranne światło sączyło się przez firanki, czajnik gwizdał na kuchence. Siedziałam przy stole z kubkiem mocnej herbaty, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie – mój syn, Krzysztof. Jedyny. Moje światło, moja duma, moja dusza. Wszystko w moim życiu kręciło się wokół niego. Dałam mu wszystko: miłość, troskę, nieprzespane noce, ostatnie grosze z portfela. Po jego ślubie dzwonił rzadziej, ale każdy raz był jak łyk powietrza.
„Mamo, musimy porozmawiać” – zaczął. Głos miał opanowany. Chłodny. Nieswojski.
Coś ścisnęło mnie w środku.
„Oczywiście, synku. Co się stało?” – zapytałam, czując, jak serce zaczyna bić szybciej.
Zamilkł na chwilę, zebrał się w sobie i powiedział:
„Mamo, z Ewą… postanowiliśmy, iż musisz zrozumieć. Nie możemy się tak często widywać.”
Nie od razu zrozumiałam. Albo nie chciałam zrozumieć. A on mówił dalej:
„Mamy swoje życie, plany, sprawy. A ty… zbyt często się wtrącasz. Ewa mówi, iż dzwonisz za często. Przyjeżdżasz bez zapowiedzi. Jesteśmy zmęczeni. Potrzebujemy dystansu. Przestrzeni. Spokoju.”
Siedziałam w ciszy, nie mogąc wydusić słowa. W głowie kołatało tylko jedno pytanie: *Co zrobiłam nie tak?*
„Krzysiu…” – szepnęłam. – „Chciałam tylko być blisko. To nie ze złości. Po prostu tęsknię.”
„Wiem, mamo” – przerwał. – „Ale teraz jest inaczej. Chcemy żyć po swojemu. Musimy… to ty zrozum.”
Skinęłam głową, choć tego nie widział. W oczach miałam łzy, dłonie drżały. Wymamrotałam tylko:
„Dobrze. Zrozumiałam.”
Rozmowa skończyła się szybko. Pożegnał się spokojnie, niemal z ulgą. A ja zostałam w tej samej kuchni, z tą samą zimną herbatą.
Obróciłam się do ściany, gdzie wisiały stare zdjęcia. Krzysio – jeszcze malutki, w pierwszej klasie. Potem – na maturze. A tu – z bukietem, stoi obok Ewy w urzędzie. Na każdym zdjęciu – ja. Zawsze byłam blisko. *Zawsze*.
Przypomniałam sobie, jak nosiłam go na rękach, gdy miał gorączkę. Jak czytałam mu książki do snu. Jak pomagałam w szkole, przy wyborze studiów, pocieszałam po pierwszym złamanym sercu. A teraz, gdy on jest jedynym, który mi pozostał – mówi, iż nie ma dla mnie miejsca.
Coraz częściej myślę, iż starość to nie wiek. To uczucie bycia zbędnym. Gdy ci, których podnosiłeś z kolan, patrzą na ciebie jak na przeszkodę. Jak na natrętną pozostałość przeszłości, którą chce się usunąć z nowego, lepszego życia.
Znajomi opowiadają o wnukach, o wspólnych obiadach, rozmowach. A ja? Boję się zadzwonić. Boję się usłyszeć irytację w głosie. Że znów powiedzą: „Jesteś za bardzo natrętna”.
A najgorsze jest to, iż nie prosiłam wiele. Nie chciałam pieniędzy ani pomocy. Tylko odrobiny obecności. Chociaż raz na jakiś czas uśmiechnąć się do syna, upiec mu placek, zapytać, jak mu idzie. Czy to naprawdę za dużo?
Nie jestem święta. Może dzwoniłam za często. Może byłam zbyt emocjonalna. Tęskniłam. Puste mieszkanie, telewizor w kuchni i kilka zdjęć – oto całe moje życie.
Minęło kilka tygodni. Krzysio nie zadzwonił. Ani on, ani Ewa. Dotrzymuję słowa – nie nachodzę. Żyję w milczeniu. Patrzę w okno i myślę: czy to koniec miłości, którą w niego włożyłam? Tak nagły i chłodny koniec?
Jest mi smutno, ale nie złoścę się. Nie życzę im źle. Tylko nie rozumiem, jak to się stało, iż jedyny człowiek, dla którego żyłam, teraz chce, żebym zniknęła.
A wiecie, co jest najstraszniejsze? Nie cisza w domu. Nie pustka. Tylko świadomość, iż tam, gdzie byłeś wszystkim – teraz jesteś nikim.