Moj boże, środa. choćby ładna była, po 4 godzinach wykładu i jednej superwizji świat wyglądał słonecznie i miło. Pani superwizorka mieszka w starym domku z cegły z wysokimi sufitami, no przecież oczywiście, a wokół drzewa, żółte liście i zapach palenia w kominku. Pojechałam po Mo, z nią na gimnastykę, potem do domu, a potem z powrotem do szkoly. Nie lubię tych późnych wykładów środowych, kto to widział kończyć o 21.30. Studenci też juz wykończeni, po całym dniu pracy i trzech godzinach zajęć. W klasie trzy osoby, online trochę więcej, część skorzystała z okazji i zalogowała się na zajęcia z pracy, samochodu, autobusu. Niestety, nie może tak być, bo wtedy mam czarny prostokąt i głuchy telefon.
W domu o 22, padłam i obudziłam się o 3.40, wyraźnie stresik szkolny już się wkręca. Albo co innego, bo po spotkaniu z superwizorką uświadomiłam sobie ile stracę mojej wolności. A teraz muszę mieć wakacje ustawione pół roku naprzód, nie wiem czy podoba mi się takie zero spontanu.
O siódmej jeszcze ciemno, nie cierpię wstawać w ciemnościach, nieprzytomna pod prysznic, dopiero zimna woda mnie trochę budzi. Potem trzy godziny, w tym jedna online, trochę popracowałam w biurze (white noise na uszach jest odpowiedzią na office small talk, oh yeah, w tej chwili w uszach siecze deszcz!). Potem znowu po Mo, tym razem na piano, lekcje muzyki ma bardzo blisko miejsca, gdzie mieszka moja superwizorka, czyli w pięknym starym Dublinie, domach dla bogatych ludzi, a nie budownictwa socjalnego dla plebsu takiego jak ja. (Inna sprawa, iż w tej chwili budownictwo socjalne dla plebsu w Dublinie może kosztowac pół miliona).
Idzie ku dobremu, moje włosy powinny już urosnąć o 40 mm.
W niedzielę idę na pierwszą sztukę, podobno dobra. Nienawidzę sztampowych nudziarstw, klasycznych kawałków granych ku uciesze gawiedzi, Deaf Republic jest grana w Beckett Theatre, co sugeruje, iż ma szansę być dobra. ZObaczymy. Mo sprzedaliśmy do naszej koleżanki. Jeszcze musimy ją sprzedać trzy razy, bo Mi nie wytrzymał i kupił dla nas bilety na kolejną sztukę, tym razem Theatre of the Oppressed, z którego sie szkolił. I tak idziemy do teatru w przyszły piątek, sobotę i niedzielę. Oh yeah!
A tymczasem pada. Pachnie mokrą ziemią, zbutwiałymi liśćmi i drewnem w kominku. Wracamy z miasta na rowerze z Mo, zakutane po sam czubek nosa, trasa wiedzie wzdłóż południowego kanału, a Dublin jest piękny.
Wieczorem dokańczamy oglądanie Wesela Smarzowskiego, pierwsza wersję z 2004. Wszystko dalej aktualne, rytualy, kościół, wiara, kasa, picie, pozycja spoleczna. Piękne, aż boli. Szykujemy się na drugie Wesele, ale słyszałam, iż słabsze.
.