Zostawił mnie z trójką dzieci i starymi rodzicami, żeby uciec z kochanką.
Nie zdołałam go zatrzymać.
Wszystko zaczęło się w moje urodziny.
Mieszkałam w małej wsi, ledwo wiązałam koniec z końcem, a w sklepowych witrynach miasta pełno było pięknych rzeczy oczy same biegały od zachwytu.
Najbardziej urzekły mnie sandałki.
Stałam jak zaczarowana, wyobrażając sobie, jak noszę je na głównej ulicy, a ludzie odwracają się za mną
Wtem ktoś delikatnie trącił mnie łokciem.
Odwróciłam się i zobaczyłam uśmiechniętego mężczyznę.
Ładne, prawda? skinął głową w stronę butów.
Tak szepnęłam, nie odrywając wzroku od wystawy.
Wypijemy kawę? jeżeli kupię ci te sandałki, pójdziesz ze mną na randkę?
Wiedziałam, iż pewnie wydaję mu się naiwna, ale w tamtej chwili nie obchodziło mnie to.
Dobrze zgodziłam się.
Chciałam tego prezentu. Chciałam poczuć się wyjątkowa, choćby przez ten jeden wieczór.
Siedzieliśmy w kawiarni, zamówił mi ciastko, a ja zaczęłam opowiadać swoją historię.
Powiedziałam, iż moi rodzice nie żyją.
Częściowo to prawda.
Ojca rzeczywiście pochowałam, ale matkę
Matkę pochowałam w myślach już dawno, bo porzuciła mnie, gdy byłam dzieckiem.
Opowiedziałam to tak, żeby wzbudzić w nim współczucie.
I udało się.
Tak to się zaczęło.
Coraz częściej jeździłam do miasta, żeby się z nim spotykać.
Nazywał się Bartosz. Przygarnął mnie, otoczył troską.
Najpierw były sandałki, potem sukienki, biżuteria, drogie perfumy.
Ale nie, nie zostałam jego kochanką dla prezentów.
Kochałam go.
Wierzyłam, iż on też mnie kocha.
Byłam naiwna.
Popełniłam błąd zaszłam w ciążę.
Spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego:
Musimy się rozstać.
Radź sobie sama.
Usuń to.
Ale powiedział coś innego:
Wyprowadzisz się do mnie. Wychowamy to dziecko razem.
Byłam w siódmym niebie.
Wzięliśmy ślub.
Myślałam, iż los w końcu się do mnie uśmiechnął.
Aż pewnego dnia zapukano do drzwi.
Otworzyłam mało nie zemdlałam.
Na progu stała moja matka.
Z workiem kapusty kiszonej, jakbyśmy widziały się wczoraj.
Sąsiad zdradził, gdzie teraz mieszkam.
Chciała się pogodzić.
A Bartosz poznał prawdę.
Dowiedział się, iż okłamałam go.
I w jednej chwili jego miłość zgasła.
Krzyczał, nazwał mnie wiejską oszustką, spytał, czy ojciec też wyskoczy z grobu, skoro tak łatwo wymazuję ludzi z życia.
I wyrzucił nas mnie, matkę i jej kapustę.
Wciąż w niego wierzyłam i znów się zawiodłam.
Wróciłam do dziadków.
Odesłałam matkę.
Zostałam sama z dzieckiem.
Ale Bartosz wrócił.
Wracajmy razem powiedział. Mamy syna.
Uwierzyłam mu.
Naiwna, myślałam, iż miłość pokona wszystko.
Ale nie zabrał mnie z powrotem do swojego mieszkania.
Zamieszkaliśmy w starej chacie po jego rodzicach starszych ludziach, którzy potrzebowali opieki.
Zgodziłam się.
Robiłam wszystko dla niego, dla jego rodziców, dla naszego syna.
Potem zaszłam w ciążę po raz drugi.
Pewnego dnia pokłóciliśmy się, a on w gniewie rzucił:
Nie zapomnij, iż jesteś tu tylko gościem!
Te słowa przeszyły mnie jak nóż.
A jednak zostałam.
Wierzyłam, iż miłość przetrwa próby.
Gdy urodziło się drugie dziecko, powiedział, iż brakuje pieniędzy, iż jego interes padł.
Teraz byliśmy równi: on nie miał nic, ja też.
Potem przyszedł trzeci.
Myślałam, iż już nic się nie zmieni, iż zostaniemy razem na dobre i na złe.
Coraz więcej pracował. Wychodził wcześnie, wracał późno.
Myślałam, iż robi to dla rodziny.
Nie widziałam, jak wszystko się rozpada.
Włochy bilet do nowego życia ale nie dla mnie
Pewnego dnia oświadczył:
Nie mogę tak dalej. Tu nie ma przyszłości. Wyjeżdżam za granicę.
Uwierzyłam mu.
Był wykończony, przygnębiony, złamany.
Nawet się zgodziłam niech jedzie, niech spróbuje gdzie indziej.
Ale potem przypadkowo odkryłam prawdę.
Na lotnisku były dwa bilety do Włoch.
Jeden na jego nazwisko.
Drugi na imię kobiety, z którą romansował od lat.
Zrozumiałam.
Ale nie umiałam go zatrzymać.
Odszedł.
A ja zostałam.
Z trójką dzieci.
Z jego rodzicami, którzy stali się dla mnie rodziną.
W pustym domu i z duszą pełną bólu.
Nie wiem, jak teraz żyć.
Mam tylko nadzieję, iż kiedyś będzie mniej bolało.