— Porozmawiaj z nim, Zosiu… A może z nią? Albo zwyczajnie sama ze sobą?
— Zosiu, proszę cię… On się tam zabije! — głos mamy drżał od łez.
— Mamo, skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież wiesz! Toż to jeszcze chłopiec! — prawie krzyknęła Halina Nowak.
— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Chłopiec… — Zosia ugryzła się w język i, by nie wrzeszczeć w słuchawkę, cicho westchnęła. — Dobrze. Zadzwonię do niego…
Rozłączyła się i przygryzła usta.
„Krzyś, Krzyś… Tylko o nim się mówi. A ja? Ja jestem zwykłym tłem, statystą w czyjejś melodramie. Zosia dorosła, Zosia samodzielna, Zosia nie beczy, więc i nie cierpi. Nikt nie pyta — jak się czuję, co u mnie słychać…”
— Zaczęło się u niej po śmierci taty — opowiadała Zosia koleżance Basi, mieszając łyżeczką w kawie.
— Żałoba, stres, smutek — skinęła głową Basia. — Ale dwa lata minęło…
— Właśnie! A ona jakby uczepiła się go, Krzysia, jak ostatniej deski ratunku. Jej całe życie to on. Mama jakby się wyzerowała.
— A ty?
— A ja? — Zosia uśmiechnęła się gorzko. — Jestem obok, ale się nie liczę. Z bratem ma jakąś szczególną więź. I dobrze, gdyby nie to, iż to przeradza się w chorobliwą obsesję. Jest ode mnie tylko dwa lata młodszy, a ona traktuje go jak niemowlę: nakarmi, otuli, myśli zgadnie…
— Pewnie podobny do taty?
— Ach, wszyscy byli do niego podobni — i Krzyś, i tata na szkolnych zdjęciach. Tylko ja, widocznie, mam inne DNA.
Zosia miała dwadzieścia siedem lat. Pracowała w kancelarii prawnej, wynajmowała kawalerkę w starej kamienicy koło metra Politechnika. W miłości było… średnio. Po kilku nieudanych związkach postanowiła dać sobie spokój i skupiła się na sobie.
Krzyś był inny. Od zawsze — powolny, roztargniony, unikający wysiłku. Szkołę ledwo przebrnął, poszedł na studia, gdzie „nie ma matmy”. Tata jeszcze wtedy żył, pogadał z nim po męsku, i chłopak, choć niechętnie, się jakoś określił.
Potem — śmierć ojca. Nagła, ciężka. Mama jakby pękła na pół. Chorowała, chodziła po lekarzach, łzy, tabletki, modlitwy. Praca ledwo się trzymała. A w tym wszystkim Krzyś — jej jedyna pociecha.
Chłopiec-pocieszenie. Choć chłopak od dawna dorosły.
Znalazł pracę. Pieniędzy do domu nie przynosił wiele, ale na kolację zawsze przychodził, a potem — w fotel, do komputera. Tam było jego życie. Ale coś się zmieniło, gdy poznał Olę.
Na sylwestra Zosia przyjechała do mamy. Krzyś, z oczami w telefonie, pisał do niej. Uśmiechał się głupio, mruczał coś pod nosem. Zosia zrozumiała — miłość. I choćby się ucieszyła.
Ale mama była spięta.
— Żebyś go widziała! — lamentowała Halina, gdy zostały same w kuchni. — Wcześniej z łóżka go nie wyciągniesz, a teraz haruje jak koń. W weekendy na dodatkowej robocie, wieczorami w biurze. Wszystko dla Oli! Wszystko dla „przyszłości”. Pierścionek jej chce kupić, kwiaty, restauracje… choćby oszczędzać zaczął! Nie chce, mówi, z pustymi rękami przychodzić…
— Mamo, i co w tym złego, iż chce być dorosły? — Zosia patrzyła na matkę z dezorientacją. — Tego przecież zawsze chciałaś.
— Ale nie tak! Gdzie oni tylko nie jeżdżą! To w góry, to kajaki… Jakiś ekstremalny sport! A jeżeli coś się stanie? Zostanę sama…
— Mamo, nie można trzymać człowieka pod kloszem — Zosia pokręciła głową. — On żyje. To normalne.
Minęło trochę czasu. Zosia siedziała w knajpie na obiedzie, widelec w żurku, gdy telefon zadzwonił — „Mama”. Westchnęła i odebrała.
— Nie nocował w domu, Zosiu! Rozumiesz?! Pojechał do niej, uprzedził, no ale ja myślałam, iż jednak wróci…
— Mamo, ma prawie dwadzieścia pięć lat. To dorosły facet. Normalne, iż ma związek…
— Dla mnie on dziecko! Całą noc nie spałam. Porozmawiaj z nim, błagam. Mnie nie słucha, a ciebie posłucha.
Zosia wypuściła powietrze. Obiecała, oczywiście. Ale pomyślała — czy warto? Może nie powinna mówić do niego jak starsza siostra, tylko jak dorosła do dorosłego? Albo wręcz przeciwnie — nie mówić wcale, sam sobie poradzi.
Potem poszły nowe tematy. Konie. Rajdy. Katastrofy wyobraźni matki.
— On sobie kark skręci! — szlochała mama przez telefon. — Albo kręgosłup! Niech ta Ola sama się włóczy. Po co on?!
A potem — wyjazd. Jesienny. Z namiotami i wspinaczką.
— On sobie wszystko odmrozi! — krzyczała Halina. — Ma przecież słabą odporność! A jeżeli niedźwiedź? A kleszcz? Zosiu, porozmawiaj z nim, tylko ty go przekonasz!
— Wiesz co — poskarżyła się Zosia Basi — już nie jestem siostrą, tylko dyspozytorem między dwoma frontami. Mama mówi — przekaż jemu. On mówi — przekaż mamie. A ja — pośrodku!
— Może naprawdę się niedługo wyprowadzi? — zamyśliła się Basia.
— Powiedziałam mu tak: ożeń się i spadaj. Gdzieś daleko. Odpocznij. Od niej.
A potem nagle cisza.
Mama przestała dzwonić. Nie prosiła, nie narzekała. Zosia choćby się zaniepokoiła. Zadzwoniła sama.
— Jak leci, mamo?
— W porządku, córeczko. Tylko Krzyś z Olą się rozstali. Ona… ochłodła. Z kimś innym. A on przeżywa.
— Rozumiem…
— Znowu jest w domu. Siedzi. Smutny. Komputer… Ale przynajmniej nie pije. I jest blisko. Wiem, iż to egoistyczne, ale tak mi spokojniej. Znowu jest przy mnie, Zosieńko… Tak jak jego ojciec… Ja go przecież wciąż kocham. I każdego wieczoru płaczę.
Po trzech miesiącach Krzyś sam zadzwonił.
— Wpadniemy z Anią do ciebie? Poznasz, moja nowa.
Zosia zaśmiała się.
— Przyjdźcie.
Ale w myślach pomyślała: „I koło się zamyka. Mama znasz zacznie wariować. Znowu płakać. Dzwonić. Martwić się. A ja jeszcze”Nawet nie wiecie, jak bardzo nie chce mi się tłumaczyć mamie, iż wycieczka w Bieszczady z Marcinem to nie jest plan samobójczy, tylko zwykły urlop.”