— Porozmawiaj z nim, Kasia… A może z nią? Albo po prostu ze sobą?
— Kasia, proszę cię… On się tam zabije! — Głos matki drżał od łez.
— Mamo, skąd to wzięłaś?
— Przecież wiesz! To jeszcze dziecko! — prawie krzyknęła Wanda Pawłowska.
— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Dziecko… — Kasia powstrzymała się i, żeby nie krzyczeć do słuchawki, cicho westchnęła. — Dobrze. Zadzwonię do niego…
Rozłączyła się i przygryzła wargę.
„Arturek, Arturek… Tylko o nim się mówi. A ja? Ja jestem tylko tłem, statystą w czyjejś dramie. Kasia jest dorosła, Kasia sobie radzi, Kasia nie płacze, więc i nie cierpi. Nikt nie pyta — jak ja, co u mnie…”
— U niej to się zaczęło po śmierci taty — opowiadała Kasia przyjaciółce Agnieszce, kręcąc łyżeczką w kubku kawy.
— Żal, stres, tęsknota — przytaknęła Agnieszka. — Ale minęły już dwa lata…
— Właśnie! A ona jakby uczepiła się jego, Artura, jak ostatniej deski ratunku. Teraz jej całe życie to on. Mama jakby się wyzerowała.
— A ty?
— A ja? — Kasia uśmiechnęła się ironicznie. — Jestem obok, ale się nie liczę. Z bratem ma jakąś szczególną więź. I niechby, gdyby nie to, iż to przeradza się w chorobliwą obsesję. Jest ode mnie tylko dwa lata młodszy, a ona traktuje go jak niemowlę — nakarmi, okryje, myśli odgadnie…
— Pewnie podobny do ojca?
— Wszyscy byli do niego podobni — i Artur, i tata ze szkolnych zdjęć. Tylko ja chyba mam inne DNA.
Kasia miała dwadzieścia siedem lat. Pracowała w kancelarii prawnej, wynajmowała kawalerkę w starej kamienicy na Mokotowie. W sprawach sercowych było… stabilnie. Po kilku nieudanych związkach postanowiła dać sobie spokój i skupiła się na sobie.
Artur był inny. Od dziecka — apatyczny, roztrzepany, niechętny wysiłkowi. Szkołę ledwo skończył, poszedł tam, gdzie „nie trzeba matmy”. Tata jeszcze wtedy żył, porozmawiał z nim po męsku, i chłopak w końcu, choć niechętnie, się zdecydował.
Potem — śmierć ojca. Nagła, ciężka. Mama jakby pękła na pół. Chorowała, chodziła po lekarzach, łzy, tabletki, modlitwy. Praca niemal się rozpadła. A na tym tle Artur — jedyna pociecha.
Chłopiec-pocieszenie. Choć chłopcem to dawno nie był.
Znalazł pracę. Pieniędzy do domu nie wnosił, ale na kolację zawsze przychodził, a potem — do fotela, do komputera. Tam miał całe życie. Ale coś się zmieniło, gdy pojawiła się w nim Kinga.
Na Sylwestra Kasia przyjechała do matki. Artur, z oczami w telefonie, ciągle pisał. Uśmiechał się pod nosem, mamrotał coś niewyraźnie. Kasia zrozumiała — miłość. I choćby się ucieszyła.
Ale mama była spięta.
— Żebyś go widziała! — lamentowała Wanda Pawłowska, gdy zostały same w kuchni. — Wcześniej z łóżka go nie wyciągniesz, a teraz pracuje jak wół. W weekendy dorabia, wieczorami zostaje w biurze. Wszystko dla Kingi! Wszystko dla „przyszłości”. Pierścionek jej chce kupić, kwiaty, restauracje… Nawiet oszczędzać zaczął! Nie chcę, mówi, z pustymi rękoma przychodzić…
— Mamo, co w tym złego, iż chce być dorosły? — Kasia patrzyła na matkę ze zdziwieniem. — Przecież zawsze tego chciałaś.
— Ale nie tak! Gdzie oni nie jeżdżą! To góry, to kajaki… Jakiś ekstremalny sport! A jeżeli coś się stanie? Zostanę sama…
— Mamo, nie można przecież trzymać człowieka pod kloszem — Kasia pokręciła głową. — On żyje. To normalne.
Minęło trochę czasu. Kasia siedziała w knajpie na lunchu, widelcem mieszała w barszczu, gdy telefon zabłysnął — „Mama”. Westchnęła i odebrała.
— Nie nocował w domu, Kasia! Rozumiesz?! Pojechał do niej, uprzedził oczywiście, ale miałam nadzieję, iż nie zostanie…
— Mamo, on ma prawie dwadzieścia pięć lat. Jest dorosły. To normalne, iż ma związki…
— Dla mnie to dziecko! Nie spałam całą noc. Porozmawiaj z nim, błagam. Mnie nie słucha. A ciebie posłucha.
Kasia westchnęła. Obiecała, oczywiście. Ale pomyślała — czy warto? Może nie trzeba z nim rozmawiać jak z młodszym bratem, ale jak dorosły z dorosłym. Albo wcale — sam sobie poradzi.
A potem nowe tematy. Konie. Skoki. Katastrofy wymyślone przez wyobraźnię matki.
— On sobie kark złamie! — płakała matka przez telefon. — Albo kręgosłup! Niech ta Kinga sama jeździ. Po co on?!
Później — wyprawa. Jesienna. Z namiotami, wspinaczką.
— On sobie wszystko odmrozi! — krzyczała Wanda Pawłowska. — Ma słabą odporność! A jeżeli niedźwiedź? A kleszcz?! A ty, Kasia, z nim porozmawiaj. Tylko ciebie słucha!
— Wiesz — poskarżyła się Kasia Agnieszce — już nie jestem siostrą, tylko pośrednikiem między dwoma frontami. Mama mówi — przekaż mu. On mówi — przekaż mamie. A ja — w środku!
— Może rzeczywiście niedługo się wyprowadzi? — zamyśliła się Agnieszka.
— Powiedziałam mu wprost: ożeń się i wynoś. Daleko. Odetchnij. Od niej.
A potem wszystko ucichło.
Mama przestała dzwonić. Nie prosiła, nie narzekała. Kasia choćby się zaniepokoiła. Zadzwoniła sama.
— Jak leci, mamo?
— Wszystko dobrze, córeczko. Tylko Artur z Kingą się rozstali. Ona… ostygła. Z kimś innym teraz. A on przeżywa.
— Rozumiem…
— Znowu jest w domu. Siedzi. Smuci się. Komputer… Ale przynajmniej nie pije. I jest blisko. Wiem, iż to egoistyczne, ale mam spokój w sercu. Znowu jest przy mnie, Kasieńko… Tak samo jak jego ojciec… Ja go przecież wciąż kocham. I każdego wieczoru płaczę.
Po trzech miesiącach Artur sam zadzwonił.
— Wpadniemy do ciebie z Olą? Chcę, żebyście się poznały.
Kasia się roześmiała.
— Wpadajcie.
Ale w myślach pomyślała: „I znów to samo. Mama znowu oszaleje. Będzie płakać, dzwonić, martwić się. A ja jeszcze i swojego chł”— A przede mną jeszcze ta wycieczka w góry z Tomem, a jeżeli mama się dowie, to zacznie się nowe dramaty…” — pomyślała Kasia, patrząc w okno.