Ponure sznurowanie butów w przedpokoju po porannej kłótni z żoną.

newsempire24.com 19 godzin temu

Grzegorz zawiązywał sznurowadła w przedpokoju, miał okropny nastrój — od rana pokłócili się z żoną. Zofia stała oparta o framugę drzwi, ze skrzyżowanymi ramionami, z zaczerwienionymi od płaczu oczami. Na jej twarzy wyraźniej rysowały się zmęczenie i zmarszczki, a przecież miała zaledwie 38 lat — nie była stara.

Czując jej wzrok na sobie, Grzegorz usiadł na pufie, oparł łokcie na kolanach, a duże dłonie bezwładnie zwisły mu między nimi. Wpatrywał się w ścianę przed sobą pustym, zmęczonym wzrokiem.
— Zosiu, nie mogę już tak dłużej, rozumiesz? — powiedział ochryple. — Mam dość twoich szpitali, leczenia, apteki w lodówce, w łazience, na nocnej szafce. To się nie udaje! Po co się męczysz i mnie męczysz?!
— Grzesiu, proszę, ostatni raz. Myślisz, iż mi łatwo za każdym razem mieć nadzieję, słyszeć bicie serca, a potem — sprzątać się po tych strasznych słowach: “obumarło”, “nie przyjęło się”, i tak dalej.

— Zosiu, daj spokój, nie mamy dzieci i już nie trzeba! Tysiące par żyje bez nich i nikt nie umiera.
— Grzesiu, błagam! — Zofia zaczęła osuwać się po framudze, gotowa klęknąć choćby tutaj.
Grzegorz poderwał się, złapał ją za ramiona, podniósł i mocno przytulił. Oboje nie byli młodzi, ale i nie starzy, by tak się męczyć — on miał 46 lat, wyglądał świetnie jak na swój wiek, zadbany, z gładko ogolonymi policzkami, szeroką szczęką i gęstymi, siwiejącymi włosami.
— Dobrze, dobrze, wpadnę dziś do kliniki, oddam materiał — głaskał ją po plecach, a Zofia drżała lekko w jego uścisku. — Przestań, nie możesz się denerwować, musisz być silna. Może poczekać choć pół roku? — odsunął się lekko, patrząc na zapłakaną twarz żony.

— Nie, trzeba teraz, lekarz powiedział…
— Oni zawsze tak mówią — odepchnął ją nerwowo Grzegorz, zarzucił skórzaną torbę przez ramię i już miał wychodzić. — To samo, to samo, wynik zawsze ten sam.
— Grzesiu! — krzyknęła za nim Zofia, gdy mąż nacisnął przycisk windy w przedpokoju.
— Wpadnę, obiecuję.

Zofia uspokoiła się trochę, otarła łzy, wzięła lekarstwa przepisane przez doktorów — hormony, witaminy. Zaczęła się szykować do wyjścia, do kliniki po południu. To już dziesiąte in vitro, ale Zofia nie rezygnowała. Widziała i słyszała w poradni kobiety, które robiły dwadzieścia zabiegów, a potem rodziły w wieku 46, 48 lat, a ona miała dopiero 38.

Mąż dotrzymał słowa, wpadł do kliniki, a wieczorem wyleciał w delegację. Nieraz Zofia żartowała przed koleżankami, a choćby przed ledwo znanymi kobietami w gabinecie ginekologicznym, iż mąż przyjeżdża tylko oddać materiał, resztę czasu pracuje. Tak żyli od dziesięciu lat. On osiągnął sukces, a ona zawsze była jego zapleczem — wierzyła w niego, choćby gdy po raz trzeci splajtował i siedzieli w długach w wynajętym mieszkaniu. Pożyczała dla niego pieniądze od przyjaciół, rodziny, prosiła matkę, znosiła upokarzające komentarze o lekkomyślnym Grzegorzu, ale prosiła i brała, nie oszczędzając siebie.

Spłacili wszystko, gdy mu się w końcu udało. Mieli teraz duże mieszkanie w centrum, budowali dom za miastem w spokojnej okolicy, kwadrans od zgiełku. Oboje jeździli dobrymi samochodami, co najmniej dwa razy w roku wyjeżdżali za granicę. Ale ona nie spełniła się jako matka — Zofia całe swoje zdrowie poświęciła mężowi, a teraz chciała tylko jednego: dziecka.
Pracowała latami jako recepcjonistka w salonie kosmetycznym, nie miała wielkich ambicji, żyła rodziną i mężem. Do dziś pracowała w tej samej pracowni, znała klientki od lat, lubiła swoją robotę.
Zofia przeszła kolejną procedurę, teraz tylko czekać i stosować się do zaleceń. Mąż dzwonił z delegacji, pytał o jej samopoczucie.
— Zosia, a może byśmy w weekend skoczyli do Zakopanego? — pytał wesoło wieczorem po pracy.
— Jakie Zakopane, Grzesiu, listopad za oknem, co tam będziemy robić?
— Są świetne hotele z basenami na dachu. Wyrwijmy się, odpoczniesz, mam za sobą udaną transakcję, bardzo się stresowałem.
— Ale mam pracę.
— Ech, olej to, sto razy mówiłem — rzuć.
— Grzesiu, lubię to. Nie mogę na długo, Lilia jest na zwolnieniu.
— Nie na długo, na weekend! Jutro przylatuję, walizki do bagażnika i w drogę. W poniedziałek rano będziesz w mieście, ja też muszę.

Świetnie odpoczęli przez te dwa dni. Grzegorz cieszył się sukcesem, opowiadał żonie, jak sprytnie przechytrzył trzech konkurentów.
— Przez trzy miesiące żadnych wyjazdów — przytulał żonę w przestronnym, trzypokojowym apartamencie, na wygodnej sofie przed wielkim telewizorem.
— Jestem taka szczęśliwa — tuliła się Zofia. — Przeszliśmy tyle razem.
— Wszystko już za nami — głaskał ją po plecach przez puszysty szlafrok. — Będzie dobrze, mamy po co żyć. Myślisz, iż tym razem się uda?
Grzegorz wzruszył ramionami. Milion razy zgadywali. Bał się dawać nadzieję sobie i jej, widział, jak cierpi po każdej porażce.

Wrócili odmłodzeni, zakochani. Zofia miała zaplanowaną wizytę w klinice, pracę, Grzegorz — ukochaną firmę. Po tygodniu znów pakował się w podróż.
— Przepraszam, obiecałem, ale okoliczności… Muszę lecieć.
Zofia spakowała mu rzeczy tak, jak lubił. Dawno nie odprowadzała go na lotnisko, nie witała, chyba iż sam prosił. Zwykle wolał wracać z kierowcą.
Tym razem został na trzy tygodnie. O kolejnej nieudanej próbie dowiedział się przez telefon. Płacz, depresja na kilka dni — choćby się cieszył, iż nie ma go w domu. Wiedział, iż tak będzie. Gdy wrócił, żona błagała, by spróbowali jeszcze raz, nie teraz, trzeba poczekać, ale nie rezygnować.
— Ile razy u ciebie w pracy coś nie wychodziło, a nie poddawaliśmy się, choćby o tym nie myślałeś.
— Zosiu — chwycił się za głowę Grzegorz, krążZofia spojrzała na śpiącą córeczkę, uśmiechnęła się przez łzy i pomyślała, iż wszystkie te bolesne rozstania były tylko drogą do tego jednego, prawdziwego szczęścia.

Idź do oryginalnego materiału