Zawsze myślałam, iż będę pomagać swoim dzieciom, póki starczy mi sił, a na starość one będą wspierać mnie. Jakże bolesne jest uświadomienie, iż się myliłam. Gdy moje wnuki były małe, słyszałam: „Mamo, tak bardzo cię potrzebujemy!” Teraz dorosły, a ja stałam się zbędna. choćby telefonu od nich nie doczekam się — tylko chłodne milczenie i pustka.
Mam dwoje dorosłych dzieci — córkę Zosię i syna Wojtka. Z ich ojcem rozstaliśmy się, gdy jeszcze chodzili do szkoły. Znalazł inną kobietę, ta zaszła w ciążę, i odszedł do niej. Na początku jeszcze widywał się z Zosią, ale Wojtek, gdy poznał prawdę, odmówił z nim rozmowy. Potem ojciec z nową rodziną wyjechał do innego miasta, i kontakt się urwał. O alimentach można było zapomnieć. Zostaliśmy w maleńkim mieszkaniu na przedmieściach Poznania, a ja sama ciągnęłam dzieci.
Moi rodzice i brat pomagali, jak mogli, ale i tak było ciężko. Wojtek miał piętnaście lat, Zosia dwanaście, gdy się rozwiedliśmy. Nastolatkami zajmowałam się sama, często płacząc po nocach. Ale dzieci wyrosły, stały się mądrejsze, poszły na studia, założyły własne rodziny. Zosia pierwsza wyszła za mąż, a dwa lata później odbierał się Wojtek. Nigdy nie mieszkali ze mną — od razu wyjechali, by budować swoje życie.
Robiłam wszystko, by ich wspierać. Szczególnie potrzebna była moja pomoc, gdy urodziły się wnuki. Byłam dla nich drugą matką: zamiast Zosi „siedziałam w domu”, odprowadzałam wnuczkę do przedszkola, odbierałam, karmiłam, pomagałam z lekcjami. Pomagałam też synowej, gdy jej matka nie mogła. jeżeli dzieci chciały gdzieś wyjechać, zostawiały wnuki u mnie. Nigdy nie odmawiałam, choćby gdy źle się czułam. Rozumiałam: młodzi są, potrzebują odpoczynku. Ja też kiedyś byłam młodą matką, ale nikt mi nie pomagał.
Dzieci często dzwoniły, przywoziły wnuki, ja też ich odwiedzałam. Tak było, póki wnuki nie podrosły i nie stałam się im niepotrzebna. Teraz same chodzą do szkoły, mają swoje zainteresowania, swoje życie. Czas przemknął zbyt szybko, a ja zostałam na marginesie. Finansowo nie mogłam pomóc — ledwie starczało mi emerytury na życie. Wnuki nie chciały już spędzać czasu ze mną, ciągnęło je do kolegów i telefonów. Dzieci przestały dzwonić i przyjeżdżać.
Na początku jeszcze zaglądali, dzwonili, ale coraz rzadziej. Musiałam sama wybierać ich numery, by spytać, co u nich. Teraz dzwonią tylko od święta, by krótko złożyć życzenia. Przyjeżdżają raz do roku, i to na chwilę. Nie młodnieję, coraz trudniej mi sprzątać sama. Potrzebuję pomocy, ale wstyd prosić. W zeszłym roku pękła mi rura. Zadzwoniłam do Wojtka, błagałam, by przyjechał, ale machnął ręką: „Wezwij hydraulika, nie mam czasu”. Zosia też kazała szukać fachowca, mówiąc, iż zięć jest zajęty.
Pomógł mi sąsiad, młody chłopak, którego przypadkowo zalaliłam. Przyszedł, zakręcił wodę, a jego żona pomogła w sprzątaniu. Potem sam pojechał do sklepu, kupił wszystko do naprawy i załatwił rurę. Chciałam dać im pieniądze — przecież to moja wina — ale odmówili. Powiedzieli, iż zawsze pomogą, gdy coś będzie trzeba. A moje dzieci choćby nie oddzwoniły, by spytać, czy problem rozwiązany. Postanowiłam już do nich nie dzwonić. Nie chcę się narzucać. Ostatni raz telefonowali w Sylwestra — życzyli dobrze i od razu się pożegnali. choćby nie zaprosili do siebie.
Mam dwoje dzieci i dwoje wnuków, ale jestem zupełnie sama. Uczyli nas, iż najważniejsze to poświęcić się dzieciom. Ale teraz wątpię. Może trzeba było żyć dla siebie? Wtedy starość nie byłaby tak gorzka. Oddałam im wszystko, a w zamian dostałam ciszę. I ta cisza rozdziera mi serce.