**Podwójne życie mojego męża**
— Znów nie nocowałeś w domu, Januszu — głos mój był spokojny, niemal zimny. Wewnątrz jednak wszystko płonęło jak po oblaniu wrzątkiem.
— Ja… no wiesz, Zosiu, w szpitalu istny armagedon. Pilny pacjent…
— Pacjent? — prychnęłam. — To czemu twoja koszula pachnie damskimi perfumami, a w telefonie widzę, iż o trzeciej w nocy zaglądałeś na Instagram?
Milczał. Spuścił wzrok. Potem jak zwykle — przeciągnął dłonią po nasadzie nosa, westchnął, zaczął wędrówkę po kątach.
— Wszystko ci wytłumaczę. Tylko nie zaczynaj. Nie teraz, dobrze?
Nie zaczęłam. Choć bardzo chciałam zacząć, krzyczeć. Cisnąć w niego tą właśnie koszulą. Przywalić w jego ego. Ale… nie zaczęłam.
Byliśmy małżeństwem od dziewięciu lat. Wszystko było… no, jak u ludzi: kredyt mieszkaniowy, dziecko w trzeciej klasie podstawówki, wspólne konto w PKO i zwyczaj parzenia porannej kawy dla siebie nawzajem. ale od dobrych pół roku tę kawę parzyłam już tylko ja, sama dla siebie.
On wyjeżdżał wcześniej niby do szpitala, wracał później. Czasem w ogóle “dyżurował”. Tylko sercem wiedziałam: nie był żadnym bohaterem w kitlu. Był oszustem. I miał… kogoś na boku.
W kuchni ryczał czajnik. Stałam przy oknie, patrząc, jak nasz sąsiad żegna się z żoną przed wyjściem do pracy. Gładzi córkę po głowie. Ogarnęła mnie żałość z dygotem: a mnie? mnie już nic?
Czemu u mnie jest inaczej?
Pierwsze oznaki przegapiłam. Były subtelne, niemal kunsztowne. Najpierw wyłączył geolokalizację: “telefon się zacina”. Przestał zostawiać rzeczy w łazience: “sterylność, sama rozumiesz, chirurg”. choćby w domu telefonu nie wypuszczał z dłoni.
— Zosiu, nie fantazjuj — mówił. — Wiesz, jak bardzo cię kocham. Jaka inna kobieta? choćby na ciebie sił mi brakuje, a co dopiero na inne.
Gdy stanął pod prysznicem, wzięłam jego telefon. Kod znał choćby nasz kot, Dyzio. Ale w komunikatorach — pustka. Albo wszystko skasowane, albo pisali gdzie indziej. Instagram? Tylko śledzenie piłkarskich stron i kilku chirurgów.
Ale ja — nie wczoraj przyszłam na świat. I niełatwo wodzić mnie za nos.
“Jeśli nie złapiesz prawdy — znajdź tego, co ją zna.”
Uznałam, iż tą prawdą może być… jego młodszy brat, Kamil. Ten sam, z którym Janusz zaczął często “wychodzić po piwo” wieczorami.
— Cześć, Kam. Mam do ciebie pytanie.
— O, Zocha! Cześć! Coś się stało?
— Wczoraj byłeś z Januszem?
— Eee… — wydukał. — No… jakoś tak…
Jasne. “Jakoś tak”. Ta.
— Kam, odłóż grę “przyjaciel rodziny”. Po prostu powiedz — był z tobą?
— Nie — wyszeptał. — Przepraszam, nie mogę już go kryć.
Zesztywniałam. To było TO.
— Więc ma kobietę?
Kamil spuścił oczy.
— Niezupełnie…
— No to co w takim razie?
Zawahał się.
— Zocha… na pewno chcesz wszystko wiedzieć?
Poczułam, jak krew uderza mi do głowy.
— Mów. Teraz. Natychmiast. Nie ciągnij.
— On nie po prostu z inną… Zocha, on ma podwójne życie. W innej dzielnicy… druga rodzina. Kobieta. I… syn. Ma trzy lata.
Sparaliżowało mnie. Jakby zamknęli mnie w próżni.
Zapewne oniemiałam i ogłuchłam równocześnie. Kamil coś bełkotał, tłumaczył się, ale jego słowa docierały do mnie jak przez watę.
Syn. Janusz ma syna.
Znaczy, kłamał już trzy lata. TRZY LATA. A ja w tym czasie woziłam naszego Bartka na kółka zainteresowań, prasowałam jego koszule, gotowałam mu ulubionego schabowego i wierzyłam, iż to po prostu trudny okres w pracy. Naiwna. Żałosna. Żona z dyplomem naiwnaczki pierwszej klasy.
— Gdzie ona mieszka? — spytałam Kamila, już bez łez i drżenia.
— Zocha… nie rób głupstw.
— Gdzie. Ona. Mieszka? — powtórzyłam, patrząc mu prosto w oczy.
Podał się.
— Mają mieszkanie na Ursynowie. Wynajmuje. Czasem mówi ci, iż zostaje u mnie, a jedzie do nich.
— I ona wie o mnie?
— Oczywiście. Ale… powiedział jej, iż wy z nim żyjecie jak sąsiedzi. Że wszystko trzyma się dla syna.
Aha, “trzyma się”. Posłuchaj no, Janku, ja ci zaraz pokażę, jak “trzyma się”. Wewnątrz burzyło się we mnie wszystko, wrzało. Musiałam się powstrzymać.
Wieczorem gotowałam obiad, jak zawsze. Bartek robił lekcje w kuchni, a ja kroiłam ogórki kiszone. Wszystko wyglądało jak z reklamy rodzinnej sielanki. Tylko ja byłam już innym człowiekiem.
Gdy Janusz wrócił z pracy, przywitałam go po staremu — pocałunkiem w policzek. Tylko teraz robiłam to, by widzieć twarz zdrajcy z bliska.
— Jak ci poszedł dyżur?
— Wypompowali — burknął, siadając do stołu. — Mieliśmy chłopaka z przedziurawionym żołądkiem. Tragiczny przypadek…
— Janku… a nie musisz lecieć do swojego trzyletniego synka po kolacji?
Zastygł. Łyżka zawisła nad żurem. Na twarzy — pustka. Potem zadrgające powieki.
— Co… co powiedziałaś? — wyszeptał.
— Właśnie to, co słyszałeś. Wiem
Po czym rosołu nalał mi po brzegi talerza, jakby ten gest mógł zmazać trzyletnie kłamstwo, ale łyżka już drżała mu w ręce, gdy próbował udawać normalność wobec syna spoglądającego znad zeszytu, podczas gdy jego świat właśnie się zawalił, niczym mur podparty łzami.