Rys historycznego pism
Ranek zaczyna się przewidywalnie. Andrzej Stanisław wstaje minutę przed budzikiem, tak jak od lat. Leży kilka sekund, patrząc w sufit, nasłuchując szumu wody w łazience żona już się ubrała. W pokoju jest chłodno, zasłony przymocowane w połowie, przez nie wpada szary poranny blask.
Sięga po telefon, sprawdza pocztę, komunikatory, kalendarz. Nic niespodziewanego. O dziewiątej spotkanie zespołowe, o jedenastej wizyta w banku, potem lunch z potencjalnym partnerem. Wszystko pod kontrolą.
W kuchni unosi się zapach kawy i opiekanego chleba. Żona, w szlafroku, z włosami zebranymi w niechlujny koczek, już wyciąga z tostera kromki. Na stole leży rozłożona gazeta, obok jej ulubiona filiżanka.
Czy dzisiaj zostaniesz dłużej? pyta, nie odwracając się.
Nie wiem, Andrzej nalewa sobie kawę. Zależy od banku. Jak podpiszemy, będę o ósmej.
Ona kiwa głową, siada naprzeciw, przeglądając wiadomości na telefonie. Rozmowa nie płynie, ale już nie jest to dla nich dziwne. Żyją obok siebie, nie zakłócając sobie życia, jak dwie równoległe linie. Na zewnątrz wszystko wygląda pomyślnie: mieszkanie w centrum, działka pod warszawską dzielnicą, samochód, urlopy w harmonogramie.
Jedzenie traci smak, myśli już są w biurze. Musi jeszcze raz przejrzeć liczby, żeby bank nie miał pretekstu do negocjacji. Lubi, gdy wszystko układa się według schematu, bez niespodzianek.
Jedyny element nie pasujący do idealnego obrazu jego biografii to odcinek, którego stara się nie przywoływać. Dwadzieścia i kilka lat temu, kiedy pracował w małym biurze na obrzeżach miasta, kiedy wypłaty się opóźniały, a czynsz trzeba było płacić gotówką w kopertach. Wtedy razem z wspólnikiem zaaranżowali jedną schematyczną transakcję z fikcyjnymi umowami. Kwota dziś wydaje się śmieszna, wtedy była ratunkiem. Jeden człowiek z księgowości ucierpiał najbardziej. Andrzej woli myśleć, iż to było przypadkowe, a nie jego wina.
Odrzuca wspomnienie, bierze kolejny łyk kawy i spogląda na zegarek.
Muszę już wyjść mówi, wstając.
Żona kiwa głową, nie odrywając się od telefonu.
Na podwórku już dudnią samochody, ktoś się śpieszy, trąbi. Kierowca czeka przy drzwiach, jak zawsze punktualny. Andrzej wsiada na tylną kanapę, automatycznie sprawdza, czy teczka z dokumentami jest na miejscu.
Biuro mieści się w nowoczesnym centrum biznesowym, w szklanym wieżowcu, gdzie najpierw wynajmował małe pokoje, a teraz ma prawie całą połowę piętra. W recepcji podchodzi do niego sekretarka.
Dzień dobry, panie Andrzeju. Kurier zostawił coś na biurku.
Od kogo?
Nie podała imienia. Po prostu zostawiła i wyszła.
Potakuje, idzie do swojego gabinetu. Przestronna sala, panoramiczne okna, masywny stół, na ścianie starannie ułożone dyplomy i certyfikaty. Wszystko ma świadczyć o stabilności i sukcesie.
Na stole, na szczycie schludnego stosu papierów, leży koperta. Gęsta, biała, bez zwrotnego adresu. Na niej jedynie jego imię i nazwisko, wyraźnym, lekko staromodnym pismem.
Podnosi kopertę, obraca w dłoniach. Papier jest szorstki, drogi. Brak logo. Z tego prostego przedmiotu nagle unosi się coś nieodpowiedniego w jego gładkim, wyliczonym dniu.
Pewnie kolejna reklama mruczy, choć wie, iż to nie typowa korespondencja.
Sekretarka zagląda do drzwi.
Przynieść kawę?
Tak, dziękuję odpowiada i czeka, aż wyjdzie, po czym ostrożnie rozrywa brzeg koperty.
W środku znajduje się pojedynczy arkusz. Czarny druk z drukarki, bez podpisu.
Pamięta pan, jak w 1998 roku w małym biurze na trzecim piętrze podpisał trzy umowy na fikcyjne usługi? Wtedy zapewnił pan, iż nikt nie ucierpi. Jeden człowiek stracił pracę, potem i mieszkanie. przez cały czas żyje.
Zwykle uważa pan, iż wszystko jest pod kontrolą. ale przeszłość nie znika. Ona po prostu czeka, aż się rozluźni.
Jeśli chce pan, by partnerzy i rodzina nie poznali szczegółów, przygotuj się na rozmowę.
Wkrótce się skontaktuję.
U Andrzeja wysycha język. Przeczytuje tekst jeszcze raz, czując rosnącą w brzuchu ciężkość. Frazy są zbyt precyzyjne. Nie ogólne aluzje, a konkretne szczegóły.
Siada w fotelu, liść papieru drży w dłoniach. Serce bije szybciej niż zwykle. W pamięci wyłania się ten mały gabinet, z łuszczącą się farbą, stary stół, przy którym siedzieli on i wspólnik do późnej nocy, wymyślając wyjścia.
Mówił wtedy, iż nikt nie ucierpi. A rzeczywiście był tam księgowy, cichy mężczyzna w średnim wieku, który pewnego dnia po prostu nie przyszedł do pracy. Rozpoczęły się plotki, iż został zwolniony, iż miał długi. Andrzej nie wnikał w to. Już wtedy uczył się nie oglądać się za siebie.
Kładzie arkusz na biurko obok koperty i zamyka oczy. Kto mógł napisać to teraz, po tylu latach?
Do drzwi puka.
Andrzeju, gotowy na spotkanie zespołowe? zagląda dyrektor finansowy, wysoki mężczyzna z zadbanym uczesaniem. Ludzie już czekają.
Andrzej odruchowo przykrywa list teczką.
Tak, idę mówi, starając się, by głos brzmiał równomiernie.
Na spotkaniu wypowiada znajome frazy, robi notatki, kiwa głową, słuchając raportów. Jednak myśli wciąż wracają do koperty. Ktoś grzebie w jego przeszłości. Ktoś wie za dużo.
Po zebraniu wraca do gabinetu, znów bierze list. Na odwrocie nic. Żadnych podpisów, żadnych kontaktów. Tylko obietnica niedługo się skontaktuję.
Sięga po telefon, przegląda listę kontaktów. Stary wspólnik? Nie rozmawiali od dziesięciu lat. Może uraził się, iż Andrzej poszedł własną drogą, a on został w tle. Ale skąd wzięły się informacje o księgowym? Wspólnik nie interesował się historią personalną.
Albo ktoś z aktualnych pracowników znalazł stare dokumenty? Skąd wiedzą o biurze na trzecim piętrze i tamtym roku?
Wstaje, chodzi po gabinecie. W głowie wirują warianty. Zadzwonić do wspólnika? Zapytać wprost? Ale co powiedzieć? To ja ci napisałem list? Brzmi śmiesznie. A może to nie on?
Telefon na biurku wibruje. Wiadomość w komunikatorze od żony: Czy dziś zostaniesz późno? Muszę wiedzieć, czy gotować obiad.
Patrzy na ekran, nie od razu wymyślając odpowiedź. Wszystko wokół nagle wydaje się kruche. Dom, biuro, codzienne trasy. Jakby jeden wstrząs mógł wszystko rozpaść.
Postaram się przyjść wcześniej pisze i odkłada telefon.
Cały dzień mija pod znakiem niewidzialnego zagrożenia. Spotkanie z bankiem, lunch z partnerem, dyskusje o nowych projektach wszystko odbywa się automatycznie, jak odgrana scenariusz. Wewnątrz czeka, kiedy ktoś zadzwoni.
Ale nikt nie dzwoni. Nie przychodzi list, nie ma wiadomości. Dopiero pod wieczór, gdy już chce wyjść, sekretarka wdziera się do gabinetu.
Andrzeju, dzwonił nieznany numer. Mówią, iż oddzwonią później.
Nie podał imienia?
Nie. Głos się waha. Męski, spokojny. Powiedział, iż to sprawa osobista.
Kiwa, czując, jak w piersi znów się kurczy.
W samochodzie w drodze do domu patrzy przez okno, nie zauważając wieczornego miasta. Reflektory, szyldy, ludzie przy przystankach wszystko się myli. Kierowca coś narzeka o korkach, a Andrzej tylko kiwa głową.
W domu czeka cisza. Żona zostawiła notatkę na stole: Poszłam do przyjaciółki, nie czekaj. Obok leży talerz z przykrytym jedzeniem. Nie podgrzewa, nalewa sobie trochę wódki, siada w salonie i włącza telewizor, nie wybierając kanału. Obraz migocze, ale nie przyciąga uwagi.
Telefon leży obok na stoliku. Za każdym razem, gdy ekran się rozświetla, drży. Dochodzą tylko służbowe maile i reklamy.
Nocą nie może zasnąć. W głowie przewijają się twarze. Księgowy, którego imienia nie pamięta. Wspólnik, który wtedy nalegał, iż to jedyne wyjście. Dziewczyna z działu obok, kiedyś patrzyła na niego z nadzieją, a potem zniknęła, gdy biuro się zamknęło. Wszystko wydaje się odległe, jak obca historia. I nagle ktoś pociąga za nitkę.
Następny dzień list nie wygląda już jak sen. Leży w szufladzie, starannie złożony. Andrzej wyciąga go, czyta ponownie. Brak nowych myśli.
W południe dzwoni nieznany numer.
Tak? mówi, czując napięcie.
Andrzeju, dzień dobry głos jest naprawdę spokojny, bez akcentu, bez szczególnych intonacji. Zakładam, iż dostał pan mój list.
Kto to?
To nieistotne. Ważne, iż znam to, czego pan woli milczeć. I iż mogę powiedzieć to osobom bliskim. Albo tym, od których zależy pana firma.
Andrzej zaciska pięść na stole, aż ręce białe.
jeżeli myślisz, iż możesz mnie szantażować zaczyna, ale głos drży.
Nie myślę. Znam umowy fikcyjne, tego człowieka, który stracił pracę i mieszkanie. Znam, jak potem zbudował pan karierę, a on przeskakiwał z dorywczą robotą. Pańska biografia jest bardzo wymowna.
Czego chcesz?
Rozmowy. Dziś o siódmej, kawiarnia na rogu waszej ulicy. Znasz to miejsce. Przyjdziesz sam. I nie mów nikomu ani partnerom, ani żonie. Rozumiesz, jak gwałtownie rozchodzi się informacja.
Połączenie się rozłącza. Andrzej jeszcze kilka sekund trzyma telefon przy uchu, słuchając ciszy.
Kawiarnia na rogu ich ulicy to mała knajpka z witryną, przy której wieczorami siedzą matki z dziećmi i seniorzy z gazetami. Zna to miejsce, w weekendy czasem przychodzi tam z żoną.
Spogląda na zegarek. Jest pół trzeciej. Do spotkania pozostało kilka godzin pełnych niepokoju.
Praca przestaje istnieć. Siedzi w biurze, patrząc przez okno, gdzie po szybie powoli spływają krople. Myśli krążą: nie iść? Zignorować? Ale list już jest w jego rękach. To znaczy, iż ten, który dzwonił, ma kopie dokumentów lub jakieś dowody.
Zgłosić policję? Powiedzieć, iż jest szantażowany? Wtedy trzeba wyjawić, co było przyczyną. I nie wiadomo, jak to się skończy. Policja raczej nie rzuci się w obronę reputacji.
Wzywa dyrektora finansowego, krótko mówi, iż musi wyjechać w sprawach osobistych. Ten kiwa głową, nie zadając pytań. W ich świecie szanuje się sprawy prywatne, dopóki nie zakłócają wyników.
W samochodzie w drodze do domu Andrzej łapie się za twarz, obserwując przechodniów. Ma wrażenie, iż każdy, kto odwróci się w jego stronę, coś wie. Kierowca pyta, czy ma gdzieś zjechać, a on tylko kiwnie głową.
W domu stoi długo przy oknie, patrząc na ulicę. Kawiarnia widać zza kuchni, po dwa bloki. Za szybą ludzie, ktoś się śmieje, ktoś wpatruje się w telefon. Wszystko wydaje się spokojne.
Żona wchodzi do kuchni, patrzy na niego z lekkim zdziwieniem.
Wróciłeś wcześniej? Coś się stało?
Czuje rosnącą irytację. Chciałby powiedzieć, iż wszystko w porządku, iż po prostu jest zmęczony. Słowa jednak się cofały.
Mam spotkanie w dół, w kawiarni. Służbowo.
W dół? podnosi brew. Nie macie tu sal konferencyjnych.
Ludzie tak poprosili. Wygodniej im.
Patrzy na niego przez chwilę, potem wzrusza ramionami.
Dobrze. Wieczorem idę do siostry, ma urodziny. Przyjdziesz?
Nie wiem odcina go. Zobaczymy, co będzie.
Widzi, iż jej twarz lekko się napina, ale nie mówi nic. Bierze torbę i wychodzi z kuchni.
Czas ciągnie się wolno. W końcu wskazówki zbliżają się do siódmej. Andrzej zakłada kurtkę, schodzi po schodach, wychodzi na ulicę. Wiatr jest chłodny, wilgotny, niebo zasnute szarymi chmurami.
Przy wejściu do kawiarni zatrzymuje się, głęboko wciąga i wchodzi.
Wewnątrz jest jasno, gra delikatna muzyka. Przy kilku stolikach siedzą ludzie. Ogląda salę, szukając kogoś, kto może być tym znającym.
Przy oknie, przy małym stoliku, siedzi mężczyzna około pięćdziesięciu lat. Niski, z lekko siwiejącymi włosami, w prostej koszuli. Twarz znajoma i jednocześnie obca. Andrzej się przygląda, przyciemnia oczy. W pamięci pojawia się obraz: małe biuro, sterty papierów, mężczyzna w swetrze, pochylony nad księgowymi księgami.
Rozpoznaje go.
Księgowy podnosi wzrok i gestem zachęca na wolne krzesło.
Proszę usiąść, Andrzeju Stanisławie.
Głos jest spokojny, bez wrogości, ale w nim jest twardość człowieka, który długoAndrzej podniósł słuchawkę, wybrał numer i zdecydował, iż stawi czoła przeszłości.












