Zima w małej miejscowości Zakopane była wyjątkowo sroga. Gęsta zamieć otuliła domy białym puchem, czyniąc świat niemal bezdźwięcznym, jakby śnieg utkał miękką, lodową kołdrę, tłumiąc każdy szmer. Szyby zdobiły misternie wyrzeźbione przez mróz wzory, a opustoszała ulica drżała pod naporem zimnego wiatru, który szeptał jak echo dawno zapomnianych wspomnień.
Termometry wskazywały minus 25 stopni największy mróz od piętnastu lat. W samym środku tej zimowej scenerii stało małe przydrożne bistro Pod Giewontem. W jego półmroku, gdzie od czterech godzin panowała cisza po ostatnim gościu, stał mężczyzna przy wyczyszczonym blacie. Jego dłonie nosiły ślady ciężkiej pracy zgrubienia i blizny po codziennym krojeniu mięsa i obieraniu worków ziemniaków. Wytarty fartuch świadczył o setkach posiłków przygotowanych z sercem: rosołach gotowanych według babcinej receptury, kluskach śląskich, mielonych kotletach schabowych i aromatycznej kapuśniaku z grzybami.
Wtem rozległo się ciche brzęknięcie niemal szept starego, mosiężnego dzwonka wiszącego nad drzwiami od trzydziestu lat. A za nim dwoje dzieci. Zmarznięte, przemoczone do nitki, głodne i przerażone: chłopiec w zniszczonej, za dużej kurtce i dziewczynka w cienkiej różowej bluzce, która wydawała się zupełnie niepasująca do tej mroźnej rzeczywistości.
Ich dłonie zostawiły wilgotne ślady na zaparowanych szybach. Była to chwila przełomowa akt dobroci, który mógł przynieść nieoczekiwane owoce, choć wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział.
Mężczyzna nazywał się Jan Kowalczyk i przyjechał do Zakopanego tylko na rok. W wieku dwudziestu ośmiu lat marzył o karierze szefa kuchni w eleganckiej restauracji w Warszawie, a później o własnym lokalu, może na Starym Mieście lub w Wilanowie miejscu pełnym smaków z całego świata, przy dźwiękach żywej muzyki, nazwanym Złota Patelnia. ale los miał inne plany. Nagła śmierć matki pokrzyżowała jego zamiary; rzucił pracę pomocnika kuchennego w restauracji Złota Kaczka i wrócił do rodzinnego miasta. Jego mała kuzynka Marysia, czterolatka o złotych loczkach i niebieskich oczach, została sierotą, gdy jej matkę aresztowano. Długi rosły jak lawina rachunki, kredyt na operację, alimenty wymagane przez ojca dziecka a marzenia odpływały z każdym dniem.
Znalazł więc pracę w małym przydrożnym bistro jako kucharz i kelner. Właścicielka, starsza kobieta o dobrym sercu, ale pustej kieszeni, Helena Nowak, płaciła mu zaledwie trzy tysiące złotych miesięcznie kilka choćby jak na tamte czasy. Mimo braku prestiżu, praca była uczciwa. Wstawał o piątej, by przed otwarciem o siódmej zdążyć upiec pierogi; te z mięsem znikały z półek szybciej, niż zdążyłby ktoś powiedzieć gorące jak zaręczyny.
W miasteczku, gdzie ludzie mijali się obojętnie jak liście na jesiennym wietrze jego pamięć stała się kołem ratunkowym: pamiętał, iż pani Anna pije herbatę z cytryną, ale bez cukru; iż kierowca ciężarówki Zbyszek zawsze zamawia podwójną porcję kaszy z gulaszem; iż nauczyciel Marek po trzeciej lekcji potrzebuje mocnej kawy.
Była sobota, 23 lutego Dzień Myśli Bratniej. Większość lokali zamknęła się wcześniej, ale Jan został. Czuł, iż ktoś może potrzebować ciepłego posiłku i schronienia. I nie mylił się: przy drzwiach stanęły dzieci chłopiec w zniszczonej kurtce i dziewczynka w cienkiej bluzce, oboje drżący z zimna, przemoknięci do suchej nitki. Ich kroki były niepewne, a oczy pełne strachu i samotności.
Jan poczuł coś więcej niż litość poczuł, iż to jakby jego własne odbicie. W dzieciństwie sam doświadczył biedy i głodu: ojciec zniknął, matka pracowała na trzech etatach, by ich utrzymać. Głód gryzł go tak, jakby chciał pożreć jego wnętrzności. Bez wahania zaprosił dzieci do środka:
Chodźcie, dzieci. Tu jest ciepło. Nie bójcie się.
Posadził ich przy najcieplejszym stoliku przy kaloryferze, podał dwie miski gorącego barszczu według babcinej przepisu bulgocącego i parującego, z kromką razowego chleba i śmietaną. Jedzcie, proszę powiedział, a dzieci zaczęły jeść, jakby nigdy wcześniej nie znały tego uczucia.
Chłopiec odłamał kawałek chleba i podał siostrze: Masz, Kasiu szepnął. Dobrze? Jedz bez strachu. Dziewczynka wzięła łyżkę, jej palce drżały; obgryzione paznokcie zdradzały stres.
Jan udawał, iż zmywa naczynia, a jego oczy zaszkliły się łzami. Po godzinie przygotował im prowiant kanapki z serem i szynką, jabłka, ciastka, termos z gorącą herbatą i dyskretnie wsunął do torby dwie stuzłotówki ostatnie, które zbierał na buty dla Marysi.
To dla was, dzieci. Pamiętajcie: jeżeli będziecie potrzebować wracajcie. Dzień czy noc ja tu prawie zawsze jestem.
Chłopiec, nieśmiało: A nas nie wyda pan? zapytał drżącym głosem. Uciekliśmy z domu dziecka. Tam tam nas bili. Kasię bili starsi wychowawcy.
Nikomu nie powiem odparł Jan stanowczo. To zostanie między nami. Jak macie na imię?
Krzyś mruknął chłopiec. A moja siostra Kasia. Jesteśmy rodzeństwem, nas nie rozdzielają.
A rodzice? dopytywał się ostrożnie Jan.
Mama umarła na raka trzy lata temu Tata nas zostawił dodał Krzyś, głos mu się załamał powiedział, iż nie da rady z dwójką dzieci.
Jan poczuł znajomą tęsknotę. Rozumiem rzekł. Tutaj drzwi zawsze dla was otwarte.
Dzieci zniknęły w śnieżnej ciszy nocy. Jan czekał do drugiej w nocy, wpatrując się w drzwi, ale rano ich nie było. Potem mijały tygodnie, a ich brak tylko pogłębiał poczucie straty. W końcu dowiedział się, iż odnaleziono ich przeniesiono do lepszego domu dziecka w Nowym Targu.
Rok po tym zdarzeniu Jan wciąż pracował w bistro Pod Giewontem, które pod jego ręką zaczęło się zmieniać. Stało się miejscem nie tylko posiłków, ale i wsparcia. W 2008 roku, w czasie kryzysu, otworzył tu jadłodajnię dla potrzeb