Pechowa operacja

twojacena.pl 17 godzin temu

**Nieudana operacja**

Marek nie wyszedł, tylko wypadł z samochodu. Choć wykonał tylko trzy rutynowe zabiegi, czuł się, jakby całą zmianę dźwigał worki z cementem. Plecy bolały, w głowie dudniło, a oczy piekły tak, iż mógłby w nich zapalić zapałki.

W domu runął na kanapę, nie rozbierając się, zamknął oczy i natychmiast zapadł w sen. Obudziła go wkręcająca się w mózg wesoła melodia telefonu. Od niewygodnej pozycji bolała szyja, nie miał siły wstać. „Cholera. Chyba się rozchorowałem” — pomyślał Marek i z trudem rozkleił powieki.

Telefon milkł na chwilę, by znów wybuchnąć drażniącym dźwiękiem. „Od dawna powinienem zmienić ten sygnał.” Niechętnie wyciągnął komórkę z kieszeni kurtki.

— Tak? — odpowiedział ochrypłym od snu głosem. Odchrząknął. — Tak — powtórzył już pewniej.

— Marek, jestem na lotnisku. Samolot za godzinę. Tata w szpitalu, zawał. Podmienisz mnie, stary? Nie mam kogo innego prosić — usłyszał w słuchawce głos kolegi i przyjaciela, Tomka Kowalczyka.

— Ja… nie czuję się dobrze. Złapałem coś. Zadzwoń do Darka.

— Daj spokój. Wypij kawę, weź coś na wirusy. U Darka żona, wiesz, nadgodziny potraktuje jak zdradę. Jacek to jeszcze świeżak. Nowak dwóch dyżurów z rzędu nie pociągnie, za stary. Wracam pojutrze. Wyciągniesz mnie? Odbiję ci.

„Więc umieraj, ale przyjaciela ratuj. Akurat teraz” — przemknęło mu przez myśl.

— Dobra — westchnął ciężko.

— Co powiedziałeś? — doprecyzował Tomek.

— Mówię, iż podmienię. Szczęśliwej podróży.

— Jesteś prawdziwym przyjacielem! Ja za ciebie… — Tomek zaczął się rozpływać, ale Marek przerwał połączenie.

Do nocnego dyżuru miał jeszcze czas. Wziął prysznic, ogolił się, wypił mocną kawę. Trochę się rozbudził. Nie chciało mu się wracać do szpitala, z którego wyszedł kilka godzin wcześniej. „Dam radę. Może będzie spokojnie” — pomyślał i zaczął się ubierać.

Przez kilka godzin na oddziale panowała cisza. Niesamowicie ciągnęło go do snu, ciężka głowa opadała na stół. Otrząsnął się, próbując odpędzić omdlenie. Kolejna kawa pomogła tylko na chwilę.

— Marek Andrzejewicz — usłyszał głos z oddali. Ktoś potrząsnął jego ramieniem.

Zasnął. Podniósł głowę ze stołu. Przed nim stała pielęgniarka Agnieszka.

— Marek Andrzejewicz, przywieźli chłopca…

— Tak, zaraz schodzę — powiedział, zrzucając z siebie resztki snu.

Opłukał twarz zimną wodą, wsypał do kubka dwie łyżki kawy, zawahał się i dosypał trzecią. Oparzył się, wypił, poprawił czepek i ruszył na dół, na izbę przyjęć.

Dwunastoletni chłopiec leżał skulony na łóżku. Marek ostrożnie go zbadał.

— Pani jest matką? — zwrócił się do bladej, drobnej kobiety.

— Co z nim, doktorze? — uniosła na niego ogromne, przerażone oczy.

— Dlaczego wcześniej nie wezwaliście pogotowia? — zapytał ostro.

— Wróciłam z pracy, syn odrabiał lekcje. Potem zwymiotował. Temperatura skoczyła. Ukrywał, iż boli go brzuch od kilku dni. Co mu jest? — chwyciła go za rękę, drżąc.

— Agnieszko, wózek! — krzyknął, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Wyrwał rękę. — Proszę podpisać zgodę na operację. Podsunął jej dokument.

— Operacja? To zapalenie wyrostka? — spytała.

— Zapalenie otrzewnej — odpowiedział, patrząc na nią z żalem.

W jej oczach zamarł horror.

— Podpiszcie. Nie ma czasu — powtórzył.

Podpisała bez czytania i znów chwyciła go za rękę.

— Doktorze, uratujcie mojego syna!

— Zrobię, co w mojej mocy. Proszę nie przeszkadzać.

Agnieszka już podjechała z wózkiem. Przenieśli chłopca i ruszyli w stronę windy. W pustym korytarzu rozlegały się ich pośpieszne kroki i skrzypienie zużytych kół.

Kobieta nie odstępowała, mówiła coś, ale Marek nie słuchał, myślał tylko o operacji.

Gdy wszedł na salę operacyjną, chłopiec już leżał pod narkozą. Wszystko zeszło na drugi plan. Dłonie działały nawykowo, umysł pracował precyzyjnie. Minęły dwie godziny. Na moment przymknął zmęczone oczy, aż krzyk Agnieszki przywołał go do rzeczywistości.

Spod jego palców trysnęła krew, zalewając pole operacyjne.

— Ciśnienie spada! — krzyknął anestezjolog.

Marek powoli wyszedł z sali. Koszula przykleiła się do pleców od potu. Nogi drżały ze zmęczenia. Oparł się o zimną ścianę. Ku niemu biegła kobieta. „Matka” — zrozumiał.

Zatrzymała się krok przed nim, jakby uderzyła w niewidzialną szybę. Twarz blada, oczy ogromne, zmęczone strachem.

Marek odwrócił wzrok. Kobieta westchnęła — czy może łkMarek spojrzał na swoje dłonie, wciąż drżące po tej nieudanej walce, i zrozumiał, iż czasem choćby największe poświęcenie nie wystarczy, by ocalić to, co najważniejsze.

Idź do oryginalnego materiału