Dawno, dawno temu była sobie w Poznaniu grupa Penerstwo. Tworzyli ją Wojciech Bąkowski, Piotr Bosacki, Tomasz Mróz, Konrad Smoleński, Magdalena Starska, Iza Tarasewicz i Radek Szlaga. Ten ostatni podpisywał chętnie swoje prace tagiem „Pan RDK”, nad którym rysował koronę – podobną do tych, które kibice malują na murach nad godłami klubów piłkarskich.
Historia Penerstwa to dość typowa – i w gruncie rzeczy niedługa – bajka o grupie artystycznej. Ludzie poznają się na studiach, śmieją się ze swoich żartów, robią kilka wspólnych wystąpień – i dają się zauważyć, bo indywidualny debiut to tylko jeszcze jeden debiut, a wystąpienie grupowe to już zjawisko; gatekeeperzy artworldu mają nienasycony apetyt na zjawiska, fale i zwroty. Potem kuratoriat, który z początku zwracał uwagę na pokrewieństwo wrażliwości między członkami grupy, zaczyna dostrzegać różnice i zauważać każdą osobę penerską z osobna. Grupa, która w sumie formalnie nigdy nie powstała, równie nieformalnie – ale niezaprzeczalnie – się rozchodzi. A potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, robiąc solowe kariery – i to już raczej nie w Poznaniu. Z biegiem lat Penerzy, jedno po drugim, opuszczali stolicę Wielkopolski – dziś z siódemki założycieli w mieście żyją i pracują już tylko Magda Starska i Piotr Bosacki.
Najdalej – przynajmniej w sensie geograficznym – od poznańskich klimatów znalazł się Pan RDK, czyli Radek Szlaga. Nie był jedynym Penerem, który wyjechał do Warszawy, ale nie zatrzymał się tam na długo. Przez wiele lat mieszkał w Brukseli, dziś żyje i pracuje w Los Angeles. I to właśnie on wraca teraz na stare śmieci, a także do starych prac, pokazując w poznańskim Arsenale solówkę „z gościnnym udziałem grupy Penerstwo”. Homecoming? W pewnym sensie tak – ale jest to bardzo dziwny powrót.
Penerstwo nie doczekało się dotąd monografii. Jest na to jeszcze za wcześnie? Być może. Ale ważniejsze pytanie brzmi: czy warto?
Penerstwo, coś w rodzaju formacji
Wypadki opisane w bajce o Penerstwie wcale nie miały miejsca tak dawno temu. Z drugiej strony trudno upierać się, iż wydarzyły się niedawno. Grupa powstała w 2007 roku, a po 2008 jej dzieje de facto się kończą – artyści nie robią już wspólnych wystąpień. Niecałe dwadzieścia lat to specyficzny dystans czasowy: rzeczy znajdujące się w takiej odległości od dnia dzisiejszego należą do swoistej szarej strefy pamięci emocjonalnej. Ton tej szarości świetnie uchwycił Dawid Radziszewski, który w swojej galerii zrobił w 2022 roku wystawę Ok. 2009. Pokazywał na niej prace różnych artystów powstałe w tytułowym roku 2009 – jak pisał galerzysta – „to taka przeszłość, która nie jest historią. Nie możemy się w niej nostalgicznie zagnieździć i miło powspominać, bo zbyt przypomina teraźniejszość, nie będąc nią”.
Penerstwo nie doczekało się dotąd monografii, która tłumaczyłaby działalność grupy na język historii sztuki. Jest na to jeszcze za wcześnie? Być może. Ale ważniejsze pytanie brzmi: czy warto? Czy Penerstwo było ważne?
W 2007 roku wydawało mi się bardzo ważne. Razem z kolegą z Zamku Ujazdowskiego, Marcinem Krasnym, pracowaliśmy wtedy nad wystawą Establishment (jako źródło cierpień). Chcieliśmy pokazać przemiany wrażliwości w nowym pokoleniu polskich artystów, których debiuty miały przynieść odpowiedź na nurtujące wówczas scenę artystyczną pytanie: „kto (i co) po Sasnalu?”. Kiedy podczas researchu wybieraliśmy się do Poznania, zapytaliśmy Michała Lasotę – młodego kuratora z galerii Arsenał – czy mógłby nas poznać z jakimiś ciekawymi artystami z miasta. Nie wiedzieliśmy wówczas, iż Michał jest świeżo upieczonym ojcem chrzestnym Penerstwa. To właśnie na kuratorowanych przez niego wystawach – na czele z eponimicznym, założycielskim projektem Penerstwo – grupa przyjaciół zaczęła ewoluować w stronę czegoś w rodzaju formacji.
Michał przedstawił nam więc Penerstwo – i dla mnie było to olśnienie. „Przecież to są ludzie, którzy robią dokładnie taką sztukę, za którą tęskniłem, nie zdając sobie choćby sprawy, iż za nią tęsknię” – pomyślałem, przeglądając dokumentację poznańskiej siódemki. W twórczości Penerstwa była liryka pomieszana z postpunkową agresją, koślawa groza i groteskowy dramatyzm codzienności, wrażliwa arogancja, estetyczna niepoprawność, egzystencjalna przenikliwość. Ci artyści wydawali mi się potrzebni; stworzyli język, który potrafił opisać te rejony naszych wspólnych doświadczeń, jakie wymykały się dominującym wówczas dyskursom – takim jak (dogorywająca już powoli) sztuka krytyczna, idiom postkonceptualny czy choćby jakby-surrealizm „zmęczonych rzeczywistością”.
Dlaczego jednak – skoro miała tu być mowa o solówce Radka Szlagi – poświęcam tyle miejsca Penerstwu? Cóż, idę tropem propozycji, a może raczej prowokacji samego artysty, który wprowadza nas na swoją wystawę właśnie poprzez prace formacji, do której niegdyś należał.
Opowiadam tyle o twórczości Szlagi, ponieważ kto jej wcześniej nie znał, na wystawie w Arsenale raczej dobrze jej nie pozna.
Malarstwo przebodźcowane
Szlaga to jedyny zdeklarowany malarz spośród Penerów, choć i jemu nieobce były charakterystyczne dla tej formacji interdyscyplinarne praktyki. Dość powiedzieć, iż na indywidualnej wystawie artysty pod tytułem Freedom Club, którą kuratorowałem w Centrum Sztuki Współczesnej w 2012 roku, obok obrazów pokazywaliśmy między innymi szklarnię z uprawą kartofli, aparaturę do produkcji samogonu (działającą – kiepsko, ale jednak), spalony wrak fiata 126p oraz wypchane kury.
W tamtym czasie Pan RDK znany był z pracy z żywiołami ikonograficznego i narracyjnego nadmiaru. Jego obrazy pękały w szwach od postaci, tekstów, cytatów i odniesień, świń i kur, ziemniaków, kowbojów, żydów i rednecków. Zdawało się, iż maluje na wszystkim, co wpadnie mu w ręce – oczywiście na płótnach, ale też na własnych znoszonych T-shirtach, mapach, opakowaniach po produktach. I maluje wszystko: od motywów zaczerpniętych z własnej biografii, przez wizualne echa newsów i reklam, po sceny z historii i wizje podpowiadane przez dziwaczne teorie spiskowe. Prace Szlagi układały się w pejzaż przebodźcowanej świadomości, znajdującej się na krawędzi percepcyjnego haju i poznawczego załamania.
Wielowątkowy chaos Szlagi to propozycja nie na każdy gust – rozumiem tych, których malarz dezorientował, męczył i irytował. Ale miał przecież także rzeszę gorących zwolenników. Sam się do tej rzeszy zaliczałem, odkąd obejrzałem jego pierwsze prace. Wciągały mnie złożone i pokrętne narracje Szlagi, bawiły zaskakujące skojarzenia, montaże nieprzystających do siebie porządków podbite trashową manierą wizualną – rodzajem wyrafinowanej koślawości. Ten język – ta estetyka i poetyka – świetnie nadawały się do opowieści, którą malarz lubił rozwijać i kontynuować w kolejnych pracach: narracji o kondycji peryferyjnej, o bastardyzacji i kreolizacji, o zglobalizowanej prowincjonalności, w której podhalański folklor przeplata się z afroamerykańskim hip-hopem, echa polskiej transformacji nakładają się na fragmenty dyskursu postkolonialnego, a tożsamości, tradycje i mitologie mutują pod wpływem promieniowania internetu.
Opowiadam tyle o twórczości Szlagi, ponieważ kto jej wcześniej nie znał, na wystawie w Arsenale raczej dobrze jej nie pozna.
„Core Lexicon” Radka Szlagi w BWA Zielona Góra
Marginesy, strzępy, transformacje
Radek Szlaga zawsze fascynował się pojęciem i kondycją diaspory. To zainteresowanie ma korzenie w historii jego rodziny, której część mieszka w Detroit. Zarówno upadające jankeskie miasto, jak i kultura amerykańskiej Polonii należą do ważnych motywów prywatnej mitologii malarza.
Wystawę w Arsenale otwiera, wyeksponowana jeszcze w holu galerii, praca pod tytułem Diaspora. Ten malarski obiekt, zszyty z kawałków pociętych płócien, ma człekokształtną formę. Brakuje mu wprawdzie głowy, ale posiada za to wiele (namalowanych) zębatych ust, a także parę nóg obutych w poplamione farbą sneakersy. Możemy zakładać, iż należały do autora i służyły mu w pracowni; tylko tam mogły się upaćkać tak dokumentnie, iż wyglądają niemal jak malarskie palety.
Zaczynamy więc od swoistego autoportretu artysty z diaspory. Bohater pracy kończy w tym roku czterdzieści cztery lata – to znaczący wiek dla twórcy, zwłaszcza takiego, którego w polskiej szkole wychowano na Dziadach. W promującym wystawę filmiku Radek – niegdysiejszy niegrzeczny chłopiec malarstwa – żartuje, iż w młodości podpisywał prace tagiem „Pan RDK”, żeby dodać sobie powagi, a dziś ma swoje lata, wąsy i jest już naprawdę panem w średnim wieku. Dlatego wystawę zatytułował Pan Pan RDK.
Instytucja przedstawia ten projekt jako mid-career exhibition – a jednak sale wcale nie pękają w szwach od prac malarza (ani od „gościnnego udziału grupy Penerstwo”). Przeciwnie – są zaskakująco pustawe.
W Arsenale twórczość Szlagi została ujęta w rodzaj klamry. Z jednej strony mamy prehistorię, czyli epokę Penerstwa. Z tamtych czasów pochodzi obraz, na którym słowo „malarstwo” wymalowane jest fontem stylizowanym na logo papierosów Marlboro, a poniżej widnieje tekst: „poważnie szkodzi tobie i osobom w twoim otoczeniu”. Jest też kilka niewielkich postmalarskich obiektów oraz szkicowniki – udostępnione do oglądania w białych rękawiczkach.
Drugą część klamry stanowią najnowsze prace (2021–2025), zorganizowane w trzy malarskie instalacje z cyklu Miejsca, których nie miałem zamiaru zobaczyć.
„Miejsca, których nie miałem zamiaru zobaczyć” Radka Szlagi w Zachęcie
W pustce, która wypełnia znaczną część Arsenału, można sobie wyobrazić różne rzeczy, które w twórczości malarza wydarzyły się pomiędzy czasami, kiedy był Penerem, a chwilą obecną, w której po latach wraca do Poznania.
Co się stało z tym niepokazanym na wystawie dorobkiem? W Arsenale trafiamy tylko na jego ślady. Jedne obecne są w szkicownikach – które mieszczą antologię motywów, tematów i konceptów malarstwa Szlagi. Spośród wszystkich artefaktów zebranych w galerii, właśnie te szkicowniki dają najlepszy wgląd praktykę artysty. Z tym iż dałoby się pokazać je w jednym małym pokoiku, tymczasem Pan RDK ma wystawę na całą instytucję.
Inne ślady zaszyte są w postmalarskich obrazach służących do budowy instalacji Miejsca, których nie miałem zamiaru zobaczyć. Przy czym „zaszyte” należy tu rozumieć dosłownie. Obrazy z tej serii eksponowane są na stelażach skręconych ze zużytych blejtramów. Konstrukcje wykonane zostały w duchu bezwstydnej, ostentacyjnej prowizorki – to poetyka, którą Szlaga, rozmiłowany w figurze polskiej szopy trzymającej się na słowo honoru, zawsze fetyszyzował, tematyzował i cytował w swojej sztuce. Same prace zszyte są z pociętych na pasy i paski płócien: fragmentów starych obrazów, marginesów prac, śladów kolorystycznych eksperymentów. Z ikonograficznej obfitości nie zostało tu prawie nic – czasem w tych postmalarskich Frankensteinach można dostrzec cień jakiejś postaci, sylwetkę człowieka lub zwierzęcia, pojedyncze słowo, zarys mapy. Teoretycznie te zszyte strzępy malarskiej praktyki mieszczą w sobie ślady niezliczonych obrazów i zamysłów, ale nie przedstawiają już nic, co dałoby się odczytać – z wyjątkiem sygnatur i wielkich, wyraźnie wymalowanych inicjałów „R”.
Spojrzenie na lokalną historię przez osobę z zewnątrz bywa ciekawe; dystans ułatwia czasem zobaczenie rzeczy szerzej i inaczej. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, iż ów dystans był tak duży, iż nie widać było z niego prawie nic.
W tekście kuratorskim te (anty-? post-?) obrazy nazwane są „wielkoformatowymi pamiętnikami artysty”. o ile tak, to są bardzo osobliwymi memuarami: jest w nich coś niepokojąco ikonoklastycznego, jakby artysta chciał zdekonstruować własny dorobek, zapomnieć go — a dokładniej, zapamiętać z niego jedynie marginesy obrazów, które kiedyś namalował. Wrażenie jest takie, jakbyśmy oglądali artystę w momencie jakiegoś kryzysu, transformacji, przesilenia. o ile choćby tak jest w istocie, to nieoczywista pozostaje odpowiedź na pytanie dlaczego malarz eksponuje ten proces w formie wystawy. Czemu robi to w Poznaniu? I czemu „z gościnnym udziałem Penerstwa”?
Z daleka widać niewiele
Jeżeli ktoś wyobrażał sobie, iż na wystawie Szlagi doszło do reaktywacji grupy Penerstwo – albo przynajmniej do jakiegoś rodzaju zjazdu absolwentów – trzeba go wyprowadzić z błędu. adekwatnie choćby tytułowa fraza o „gościnnym udziale” Penerstwa jest nieadekwatna, bo osoby tworzące niegdyś formację w większości nie zostały zaproszone do współtworzenia tego projektu. Szlaga przyjechał do Poznania przygotowywać wystawę z francuską kuratorką Julią Marchand, która na ostatnim Biennale w Wenecji odpowiadała za pawilon Gruzji, a wcześniej przez wiele lat była związana z Fundacją Vincenta van Gogha w Arles. Spojrzenie na lokalną historię przez osobę z zewnątrz bywa ciekawe; dystans ułatwia czasem zobaczenie rzeczy szerzej i inaczej. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, iż ów dystans był tak duży, iż nie widać było z niego prawie nic – a już zwłaszcza twórców i twórczyń formacji.
Większość prac pokazywanych na wystawie Szlagi Marchand zaczerpnęła z kolekcji Arsenału. Jest ich kilka – po jednej na głowę Penera, a adekwatnie choćby trochę mniej. Bo choć w tekście kuratorskim napisano, iż poświęcona grupie część wystawy „prezentuje prace każdego z jej członków i członkiń”, to żadnego dzieła Tomasza Mroza jednak na wystawie nie ma. Iza Tarasewicz pojawia się jedynie w dokumentacji performansu Wici, nici, krzaki, który wykonała z Magdą Starską w 2009 roku – czyli rok po ostatnim wspólnym wystąpieniu Penerstwa.
Przypadkowy wybór nonszalancko wyeksponowanych prac Penerstwa, który zobaczyłem w Arsenale, kłóci mi się ze wspomnieniem emocji, jakie wywoływała ta grupa około roku 2008. A może coś mi się przyśniło?
W obszernej przestrzeni piwnicy Arsenału samotnie stoi mały kineskopowy telewizor, na którym odtwarzany jest zapis performansu Wojciecha Bąkowskiego Jezusku. Praca jest fatalnie nagłośniona, co prawie uniemożliwia jej odbiór. Tak się bowiem składa, iż wystąpienie Bąkowskiego odbywało się w całkowitej ciemności, w której jarzyły się jedynie diody używanego przez artystę sprzętu elektronicznego. Materią działania był tu mrok, dźwięk i głos performera.
Pustka, tak silnie obecna między pracami Szlagi, wdarła się również w rozdział poświęcony Penerstwu. Jakby po działalności grupy kilka zostało. I jakby nie bardzo było o czym mówić. Prace pozbawione są komentarzy, opisów, kontekstu. Organizatorzy zachowali dla siebie choćby fakt, iż pokazywane na wystawie zapisy performansów Magdy Starskiej i Wojciecha Bąkowskiego miały miejsce właśnie w Arsenale – instytucji, która przecież kiedyś odegrała w historii Penerstwa istotną rolę. Wrażenie dziwności, obecne już w części poświęconej Szladze, w rozdziale o Penerstwie tylko się pogłębia. Bo o ile gdzieś miałoby dojść do ponownego przemyślenia fenomenu tej grupy, to jako odpowiednie miejsce do przeprowadzenia takiej operacji w pierwszej kolejności przychodzi do głowy ta galeria. Tymczasem Arsenał zdaje się przeżywać atak instytucjonalnej amnezji i osobliwej obojętności – wobec historii Penerstwa ale również własnej. W to, jak czują się ze swoim gościnnym występem inni Penerzy nie wynikam; o ile coś jest tu do wyjaśnienia, starzy znajomi zrobią to między sobą.
Przypadkowy wybór nonszalancko wyeksponowanych prac Penerstwa, który zobaczyłem w Arsenale, kłóci mi się ze wspomnieniem emocji, jakie wywoływała ta grupa około roku 2008. A może coś mi się przyśniło? Może to było dawno i nieprawda? Może to była tylko jakaś bajka, po której rzeczywiście mało co zostało – i o której nie ma już za bardzo co gadać? We mnie mimo wszystko niedosyt Penerstwa na wystawie „z gościnnym udziałem grupy Penerstwo” raczej rozbudził apetyt na taką rozmowę – podobnie jak po wyjściu z wystawy Pan Pan RDK pomyślałem, iż chętnie zobaczyłbym wystawę Radka Szlagi.












