*Wpis dziennikowy*
Gdy Agnieszka wróciła z Biedronki, drzwi do mieszkania stały uchylone. Nie na oścież, ale niedomknięte. Szpara między futryną a drzwiami wydawała się celowo wyważona, jakby ktoś starannie wybrał ten jeden adekwatny moment. Jakby wszedł, rozejrzał się, zawahał — i odszedł, nie mając odwagi zostać. Albo może wciąż był w środku.
Postawiła torby z zakupami na podłodze i zastygła. Serce tłukło się cicho, ale gwałtownie. Żadnych dźwięków, kroków. Tylko cisza i lekki przeciąg, który poruszał róg dywanika w przedpokoju. I jeszcze — ledwo wyczuwalny zapach czegoś obcego. Papierosy? A może zwykły oddech ulicy? Wytężyła słuch, ale powietrze znów stało się zwyczajne.
Mieszkała sama od trzech lat. Od kiedy Krzysztof odszedł — najpierw do wynajętego mieszkania, potem do Gdańska, w końcu w czyjeś nowe życie. Napisał do niej dwa razy. Raz, by odebrać sweter, drugi — by powiedzieć, iż się żeni. Nie odpowiedziała. Nie z gniewu. Po prostu nie wiedziała, co mówić, gdy nikt już nie pyta. W środku i tak wszystko się wypaliło — została tylko gładka, trochę smutna powierzchnia, jak oszronione okno: ślady są, ale nie różnisz, czyje.
Powoli weszła do środka, rozejrzała się. Wszystko na swoim miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Rachunki na półce. Żadnego śladu niepokoju, zmiętej wycieraczki, przesuniętych butów. Wszystko jak zawsze, a jednak — nie tak. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz, wcisnęła przynik alarmu. Migająca zielona lampka nieco ją uspokoiła. Choć gdyby ktoś chciał, już by go nie było. A jednak — zostało uczucie, jak ciche echo za plecami.
W kuchni nic się nie zmieniło. Kuchenka wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na brzegu strony — zagięcie. Miała pewność, iż użyła zakładki. Ale może się pomyliła. Albo ktoś kartkował. Tylko powietrze zdawało się inne. Jakby je ktoś delikatnie poruszył. Jakby przeszedł przez pokój i rozpuścił się, zostawiając ledwo wyczuwalną pustkę. Nie strach — raczej ślad obcej obecności.
Wróciła do przedpokoju i dopiero teraz zauważyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce — zwykła odbitka. Trochę wyblakła, z zagiętym rogiem. Agnieszka nachyliła się. To była fotografia, którą dawno schowała do szuflady. Ona i Krzysztof. Dziesięć lat temu. On obejmuje ją z tyłu, ona się śmieje. Ktoś z przyjaciół zrobił je na grillu. Wtedy wszystko wydawało się trwałe, jak na zawsze. Teraz — wycięte z innego czasu. Ktoś położył je tu celowo.
Zdjęcie leżało równo. Nie mogło spaść samo. Ktoś ją wyjął. Popatrzył. Zostawił. I wyszedł. A może nie? Rozejrzała się, nasłuchiwała, jakby jego cień wciąż tkwił w ścianach. Schowała to zdjęcie nie z urazy — po prostu nie mogła na nie patrzeć. A teraz leżało na wierzchu, jak wyzwanie. Albo prośba.
Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przejrzała ostatnie połączenia. Nic. Wiadomości — też pusto. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i Allegro. Suche, obce słowa, w których nie było nic żywego.
Wstała, zamknęła drzwi balkonowe — wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Muskał firankę, cicho, jakby głaskał. Wieczór przechodził w noc. Nagle — ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Raz. Stanowczo. Jakby ktoś wiedział, iż usłyszy.
Podeszła. Spojrzała w judasza. Nikogo. Pusty korytarz, mdłe światło żarówki. Tylko na wycieraczce — zwinięty w rulon koc. Ich wspólny. Granatowy w białe paski. Wyglądał niemal jak nowy, choć jeździli z nim nad morze, rozkładali na piasku, suszyli na sznurku przy działce. Pamiętała jego zapach, chropowatość. Pamiętała, jak owijali się nim w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócąc się o proszek, by potem śmiać się z tej głupiej sprzeczki.
Na kocu leżała kartka. Tylko trzy słowa:
„Przepraszam, nie potrafiłem”.
Papier był złożony niedbale, w pośpiechu. Pismo — jego. Poznała od razu po kanciastych „p” i pochylonych „t”. Jakby w końcu przyszedł, stanął pod drzwiami, ale nie odważył się zadzwonić drugi raz. Albo wiedział, iż i tak zrozumie.
Stała tak długo. Patrzyła na drzwi, na koc, na swoje drżące dłonie. W głowie migały obrazy: jak odchodził, jak klucze zadzwoniły o metalową miskę w przedpokoju, jak bała się później ciszy. Potem wzięła koc, wniosła do mieszkania, ostrożnie rozwinęła. W środku był klucz. Jej stary klucz, którego nigdy nie oddał. Gładki, z zadrapaniem u nasady — pamiętała tę rysę, jak bliznę na czymś wspólnym.
Wyłączyła alarm. Położyła klucz z powrotem w koc. Siedziała chwilę, wpatrzona w niego jak w znak czegoś niedokończonego. A potem podeszła do drzwi i powoli, niemal bezgłośnie, znów je uchyliła.
Tak na wszelki wypadek. Albo na wypadek, iż jednak zostało jeszcze „ale”.
*Dziś znów nauczyłem się, iż niektóre drzwi nie zamykają się do końca. choćby gdy bardzo chcemy.*