Drzwi uchylone
Gdy Kasia wróciła ze sklepu, drzwi do mieszkania były lekko otwarte. Nie na oścież – po prostu niedomknięte. Szpara między futryną a drzwiami wyglądała dziwnie starannie, jakby ktoś celowo zostawił je w takim położeniu. Może wszedł, rozejrzał się, zawahał – i wyszedł, nie decydując się zostać. A może wciąż był w środku.
Postawiła torby z zakupami na podłodze i zamarła. Serce waliło cicho, ale szybko. Żadnego hałasu, żadnych kroków. Tylko cisza i lekki przeciąg poruszający róg dywanu w przedpokoju. I jeszcze – ledwo wyczuwalny zapach czegoś obcego, niepasującego do jej domu. Tytoń? A może po prostu ulica? Wciągnęła powietrze, ale znów było zwyczajne.
Mieszkała sama od trzech lat. Od kiedy Tomek odszedł – najpierw do wynajętego mieszkania, potem do innego miasta, w końcu – do cudzego życia. Napisał do niej dwa razy. Raz – żeby zabrać sweter, drugi – by oznajmić, iż się żeni. Nie odpisywała. Nie dlatego, iż była zła. Po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, kiedy już nikt niczego nie pyta. A w środku dawno wszystko się zatrzeło – została tylko gładka, trochę smutna powierzchnia, jak zasypane śniegiem okno: niby są ślady, ale nie wiadomo, czyje.
Weszła powoli, rozglądając się po korytarzu. Wszystko na swoim miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Listy na półce. Żadnych śladów pośpiechu, nierównego dywanu, przesuniętych butów. Wszystko – jak zawsze, i wszystko – nie tak. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz, włączyła alarm. Mrugająca zielona lampka trochę ją uspokoiła. Chociaż gdyby ktoś chciał – dawno by zniknął. A jednak – zostało uczucie, jak delikatne echo za plecami.
W kuchni nic się nie zmieniło. Kuchenka wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na brzegu strony – zagięcie. Była pewna, iż użyła zakładki. Ale może się myliła. Albo ktoś to przeczytał. Albo tylko przewertował. W powietrzu jednak coś się zmieniło. Jakby je lekko przesunięto. Jakby ktoś przeszedł niezauważony przez pokój i wyparował, zostawiając ledwo wyczuwalną pustkę. Nie niepokój – raczej ślad czyjejś obecności.
Wróciła do przedpokoju i dopiero wtedy zauważyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce – po prostu odbitka. Nieco wyblakła, z zawiniętym rogiem. Kasia schyliła się. To było zdjęcie, które dawno schowała do szuflady. Ona i Tomek. Dziesięć lat temu. On obejmuje ją od tyłu, a ona się śmieje. Ktoś z przyjaciół zrobił je na pikniku. Wtedy wszystko wydawało się trwałe, prawie na zawsze. Teraz – jakby wycięte z innego czasu. I ktoś celowo je tu zostawił.
Zdjęcie leżało równo. Nie mogło samo wypaść. Ktoś je wyjął. Popatrzył. Zostawił. I wyszedł. Czy na pewno? Kasia rozejrzała się, nasłuchiwała, jakby w ścianach została echo jego cienia. Schowała to zdjęcie nie z urazy – po prostu nie mogła na nie patrzeć. A teraz leżało na wierzchu, jak wyzwanie. Albo jak prośba.
Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przejrzała ostatnie połączenia. Nic. Wiadomości – też pusto. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i sklepów. Suche, bezosobowe zdania, w których nie było ani jednego żywego słowa.
Wstała i zamknęła drzwi balkonowe – wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Poruszał firanką, cicho, jakby ją głaskał. Wieczór płynnie przechodził w noc. I nagle – ciszę przeciął dzwonek do drzwi. Raz. Krótko. Jakby ktoś był pewien, iż usłyszy.
Kasia podeszła. Zajrzała przez wizjer. Nikogo. Pusty korytarz, cisza, mdłe światło żarówki. Tylko na wycieraczce – ten sam zwinięty koc. Ich wspólny. Niebieski w białe paski. Wyglądał prawie jak nowy, choć woził go na wyjazdy, leżał na nim na piasku, schnął na sznurku przy działce. Pamiętała jego zapach, jego szorstkość. Pamiętała, jak się nim przykrywali w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócili się o proszek, a potem śmiali z bezsensu tej sprzeczki.
Na kocu leżała kartka. Tylko trzy słowa:
„Przepraszam, nie potrafiłem”.
Papier był złożony niechlujnie, jak w pośpiechu. Charakter pisma – jego. Poznała od razu, po kanciastych „p” i pochylonych „t”. Jakby jednak przyszedł, dotarł, ale nie odważył się zadzwonić drugi raz. Albo wiedział, iż i tak zrozumie.
Stała tak chwilę. Patrzyła na drzwi, na koc, na swoją drżącą dłoń. W głowie migały fragmenty: jak odchodził, jak klucz zadźwięczał o metalową miskę w przedpokoju, jak potem bała się ciszy. W końcu wzięła koc, wróciła do mieszkania i ostrożnie go rozwinęła. W środku był klucz. Jej stary klucz, którego on nigdy nie oddał. Zwykły, gładki, z rysą u nasady – pamiętała ją, jak bliznę na czymś wspólnym.
Wyłączyła alarm. Włożyła klucz z powrotem do koca. Siedziała przez chwilę, patrząc na niego jak na symbol czegoś niedokończonego. A potem podeszła do drzwi i powoli, niemal bezgłośnie, znów je uchyliła.
Na wszelki wypadek. Albo na wypadek, gdyby jednak została szansa…