Lotnisko to niemalże synonim stresu. Zawsze czeka nas tam kontrola bezpieczeństwa, która rzadko bywa przyjemna. Do tego przeciskanie się w tłumie, pośpiech i wreszcie oczekiwanie, czy samolot wystartuje o czasie, a może jednak będzie miał opóźnienie albo pojawi się overbooking. Czasami jednak nerwowe sytuacje potęguje zła organizacja portu. I takich lotnisk w Europie niestety nie brakuje.
Lotnisko w Heraklionie wraca w moich koszmarach. Nie chciałabym się ponownie tam znaleźć nigdy więcej
Europejscy eksperci, ale i podróżni są zgodni w przynajmniej jednej kwestii – najgorszym lotniskiem w Europie jest port w Heraklionie na greckiej Krecie. Koszmar spotyka tam podróżnych w zasadzie na każdym kroku. Ale zacznijmy od początku.
Już hala, w której odbieraliśmy walizki, była dramatem. Dziki tłum turystów stłoczony w bardzo małej przestrzeni. Kolejka to toalety przynajmniej na 30 minut stania, a do tego smród na miejscu gorszy niż w dawnych toaletach w PKP. Na samo wspomnienie mam ciarki.
Na walizkę zawsze nakładam ochronny kubraczek, żeby się nie pobrudziła i nie porysowała. W Grecji bardzo to doceniłam. Żółty pokrowiec był pełen czarnych plam od smaru, a do tego cały poszarpany, z co najmniej sześcioma dziurami. Po powrocie do Polski trafił do kosza.
Po tym, jak się stamtąd wydostałam, myślałam, iż powrót będzie już z górki, a okazało się, iż prawdziwy dramat był dopiero przede mną. Na miejscu byliśmy ok. 2,5 godziny przed odlotem. W sieci nie było informacji o tym, w którym okienku będzie odprawa, więc musieliśmy czekać. Oczywiście na stojąco, bo miejsc siedzących było bardzo mało. Do tego klimatyzacja nie wyrabiała w 30-stopniowym upale. Stwierdziliśmy, iż zaczekamy w cieniu na zewnątrz, choć i tam miejsc brakowało.
Po nadaniu walizek i przejściu kontroli bezpieczeństwa przyszedł czas na znalezienie gate'u. Oznaczenie nie było najgorsze, ale musieliśmy przedrzeć się przez prawdziwe morze ludzi. Aż przypomniały mi się czasy studenckie i juwenalia, kiedy ze znajomymi łapaliśmy się za ręce, żeby nikt się nie zgubił. Kolejnym problemem okazało się oznaczenie toalet. Damska była wciśnięta między regał z winem i perfumami, a znak, iż w ogóle się tam znajduje, było widać dopiero podczas powrotu z przeprawy przez strefę bezcłową.
Na koniec na 15 minut przed planowanym startem zmienili nam numer gate'u, więc musieliśmy gwałtownie przedrzeć się przez tłum Brytyjczyków i Niemców. Nie wszyscy zdążyli. Na moich oczach 6 osób kłóciło się z obsługą, bo na miejsce dotarli kilka minut po tym, jak zakończył się boarding. Na szczęście w budowie jest już nowe lotnisko, które ma zastąpić obecne.
Modlin się zmienia, ale terminal nagle nie urośnie
Wiceliderem najgorszych lotnisk, na których byłam, jest Modlin. Choć bardzo doceniam to, iż port próbuje zmienić się na lepsze. Pierwszy minus to oczywiście ogromny tłok. Siedmiomilowe kolejki ciągną się do nadania bagażu i kontroli osobistej, dlatego lepiej być tam minimum dwie godziny przed startem, choćby o ile leci się tylko z bagażem podręcznym.
Otwarcie strefy gastronomicznej na antresoli spowodowało, iż na dole nie ma już takiego ścisku jak kiedyś, a dzięki otwarciu nowych toalet nie trzeba stać godzinę w kolejce. Nieprzyjemny zapach pozostał, ale mydło i ręczniki do rąk są dostępne jakby częściej niż jeszcze rok temu.
Jednak największym mankamentem Modlina są zimowe loty. Osoby, które stamtąd latały, pewnie znają ten moment, kiedy z parnego terminala nagle wychodzą na zewnątrz. Każdy ma nadzieję, iż gwałtownie przejdzie do samolotu i zajmie swoje miejsce. A tu niespodzianka. Nagle na mrozie i przy mocnym wietrze trzeba spędzić choćby kilkanaście minut.
Tirana nie wita turystów w Albanii z otwartymi rękami
Podium najgorszych europejskich lotnisk, na których byłam, uzupełnia jedyny międzynarodowy port w Albanii, czyli lotnisko w stołecznej Tiranie. Na bagaże czekaliśmy tam zdrowo ponad godzinę. Na dodatek hala jest przestarzała, ale podczas tegorocznego lata prowadzony był tam remont. Walizki wyszły brudne, na szczęście nie były połamane.
Powrót z albańskiego lotniska nie był już aż tak zły. Co prawda tempo odprawy pozostawiało bardzo wiele do życzenia, ale dzięki nowym skanerom nie trzeba niczego wyjmować z bagażu podręcznego. To bardzo przyspieszyło proces kontroli bezpieczeństwa.
Berlin i lotnisko Fiumicino w Rzymie. Dwa molochy, które mogą przez cały czas wiele naprawić
Lotnisko Berlin Brandenburg może być solą w oku Niemców. Jego budowa trwała bardzo długo, a na domiar złego pochłonęła 7,3 mld euro, choć początkowy plan zakładał, iż całość zamknie się w 2,5 mld euro. Na domiar złego jego rozplanowanie jest jednym z gorszych, jakie widziałam.
Zacznijmy od tego, iż wysiadając na dworcu autobusowym, trzeba odbyć długi spacer do terminala, a droga mogłaby być lepiej oznaczona. Jednak istny labirynt stanowi odnalezienie się na samym lotnisku. Strzałki są na tyle mylące, iż idąc w kierunku kontroli bezpieczeństwa, nagle znalazłam się w pobliżu restauracji.
Mieszane uczucia budzi we mnie także lotnisko Fiumicino, czyli największy port w Rzymie. To kolejny kolos, którego przejście zajmuje bardzo dużo czasu. Jednak na moją listę trafiło ze względu na niewystarczające oznaczenie komunikacji lotniskowej.
Ludzie czekają na autobus w miejscach, z których one nigdy nie odjeżdżają. Dotarcie na dworzec kolejowy też nie jest łatwe i trzeba się bardzo mocno rozglądać za jakimikolwiek znakami. Z drugiej jednak strony w każdej toalecie można nalać sobie wody pitnej, co jest dużą zaletą.