Ota ja: (Była) właścicielka sali zabaw. To nie COVID nas wykończył

gazeta.pl 3 godzin temu
- Rodzice bardzo często nie reagowali, wyglądali na zmęczonych, a z ich oczu można było odczytać "dajcie mi spokój" - mówi Jagoda, która przez wiele prowadziła kawiarnię i salę zabaw.
Prowadzenie własnego biznesu nie jest łatwe, wymaga wiele pracy i poświęcenia, ale jeżeli się rozkręci, daje ogromnie dużo satysfakcji. Jagoda marzyła o miejscu, które łączyłoby kawiarnię z salą zabaw dla dzieci i gdy nadarzyła się okazja, nie zastanawiała się zbyt długo. Podjęła wyzwanie i otworzyła kawiarenkę z salą zabaw. W inspirującej rozmowie opowiada o początkach prowadzenia tego przedsięwzięcia, o trudach podczas Covidu, a także o tym, jak zakończyła się ta przygoda. W cyklu redakcyjnym "Oto ja" oddajemy głos Jagodzie. Oto jej historia.


REKLAMA


Zobacz wideo Iwona Pavlović zdradza, czy taniec jej coś zabrał. "Ludzie mi mówią, ale Pani nie ma dzieci"


Jak to się zaczęło?
Wszystko zaczęło się, gdy urodziłam swoją dziś już 12-letnią córkę. Klara przyszła na świat zimą, co było dla mnie szczególnie trudne, bo zanim wyszłyśmy na porządny spacer, minęło sporo czasu. To była w moim odczuciu zima stulecia, przez wiele dni temperatura wskazywała znacznie poniżej zera, co nie stwarzało dogodnych warunków na spacerowanie z noworodkiem, zwłaszcza przez dłuższy czas. Mój mąż długo pracował, a ja miałam wrażenie, iż siedzę sama całymi dniami, w tych czterech ścianach i adekwatnie przez cały dzień jest ciemno. Pomyślałam sobie wtedy, iż idealnie byłoby mieć w okolicy jakąś miłą kawiarnię, w której mogłabym posiedzieć przy kawie, a jest na tyle cicho, iż mała mogłaby spać. Niestety, nie było w mojej okolicy niczego, oprócz zatłoczonej pizzerii i cukierni z ciastami na wynos.
Potem przyszła wiosna, następnie lato, to był nasz czas - spędzałyśmy z Klarą niemal całe dnie na świeżym powietrzu. Było ciepło, przyjemnie, robiłyśmy sobie długie spacery, pikniki na kocyku, a gdy zaczęła siedzieć, godzinami okupowałyśmy huśtawki. Było wspaniale do czasu, aż przyszła jesień. Zrobiło się szaro, buro, zimno i deszczowo. Znów zaczęło mi brakować zmiany otoczenia, a pogoda nie oferowała zbyt wielu możliwości. Pomyślałam: gdyby tak w pobliżu powstała kawiarnia dla mam z dziećmi, dla starszych i młodszych... a może sama mogłabym taką mieć? I tak się właśnie narodził pomysł, po którym nastąpiła realizacja, spełnienie marzeń, a finalnie smutny koniec mojej niemal 10-letniej przygody. Ale po kolei.


Znalezienie odpowiedniego lokalu
Mieszkam na ogromnym osiedlu, gdzie znajdowało się aż sześć żłobków i przedszkoli (w tym cztery prywatne). Wiedziałam, iż jest tu mnóstwo dzieci, ponieważ choćby w prywatnym żłobku ledwo udało mi się dostać miejsce dla mojej Klarci. To doskonała lokalizacja na przedsięwzięcie, które sobie wymyśliłam. Mąż pomógł mi szukać odpowiedniego miejsca i miałam ogromne szczęście - akurat zwalniał się lokal z dużą antresolą po salonie fryzjerskim. Skonsultowaliśmy się z odpowiednimi ludźmi, aby upewnić się, iż można go przerobić na lokal gastronomiczny połączony z salą zabaw. Okazało się, iż wszystko jest bardzo realne i choć będzie wymagało sporo zmian. To "da się zrobić" - jak powiedział fachowiec z ekipy remontowej. Wspólnie z mężem podjęliśmy decyzję, by zainwestować nasze oszczędności i wspierając się jeszcze niewielką pożyczką z banku, zaczęliśmy remont. Znalezienie odpowiedniego lokalu, wygospodarowanie środków finansowych, a także remont sprawnie nam poszły. Byliśmy dobrej myśli, iż biznes wypali.
Wielkie otwarcie
Otwarcie sali zabaw zbiegło się w czasie z pójściem Klary do żłobka, więc stwierdziłam, iż spróbuję sama poprowadzić lokal. Serwowane w takim miejscu dania to głównie gofry, tosty, ciasta i zupy kremy, więc uznałam, iż spokojnie ogarnę taką małą gastronomię. Poza tym kawa i napoje oraz zdrowe przekąski. W dniu otwarcia przybyły do mojego lokalu prawdziwe tłumy! Miałam przeczucie, iż takiego miejsca brakowało w okolicy, ale nie spodziewałam się aż tak pozytywnego odzewu. Wszystkie stoliki były zajęte, dzieci biegały po sali, zjeżdżały po zjeżdżalniach (z antresoli prowadziła kręcona zjeżdżalnia na dół), śmiały się, bawiły, a ja ledwo wyrabiałam się z przyjmowaniem i realizacją zamówień. Zamotywana sukcesem pierwszego dnia zastanawiałam się, jak będą wyglądały kolejne.


Przez następne tygodnie do kawiarni również przychodziło sporo osób, adekwatnie od otwarcia do zamknięcia przewijały się wciąż nowe twarze i twarzyczki. Muszę przyznać, iż sprzyjała mi pogoda, na zewnątrz było chłodno, deszczowo i nieprzyjemnie. Zdecydowałam, iż muszę zatrudnić kogoś do pomocy, bo sama się nie wyrabiam, a poza tym brakuje mi czasu (i sił) dla córki. I tak do mojego zespołu dołączyła Marta, pomoc nieoceniona.
Pandemia COVID-19
Biznes dość dobrze się kręcił. Razem z Martą nie tylko super układała się nam kooperacja w kawiarni, ale także bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Z czasem rozszerzyłyśmy naszą działalność o zajęcia dodatkowe - balet i taniec nowoczesny, ponieważ miałyśmy na górze wolną salę na kilkanaście osób. W dzień były także tzw. gordonki [zajęcia muzyczne dla maluchów - przyp. red.] i angielski dla mam z dziećmi. Często organizowałyśmy również urodziny. Naprawdę fajnie to szło i choć może nie było z tego kokosów, to był to opłacalny biznes.


'Biznes dość dobrze się kręcił. Z czasem rozszerzyłyśmy naszą działalność o zajęcia dodatkowe'alexkich / Shutterstock


W tej idylli żyliśmy do czasu pandemii. Ale jak wiadomo, COVID zabił wiele firm. Zakaz wychodzenia z domu, nakaz zamykania miejsc publicznych i zalecenia dotyczące ograniczania kontaktów z innymi ludźmi to był koniec dla takich miejsc, jak nasze. Próbowałyśmy sobie radzić, prowadząc zajęcia online, bo przecież te wszystkie dzieci siedzące w domu też potrzebowały jakiejś aktywności. To był jednak minimalny zysk, więc przez kilka miesięcy firma adekwatnie na siebie nie zarabiała i sztucznie utrzymywałam ją z oszczędności. To był ciężki czas, zastanawialiśmy się z mężem, ile miesięcy jeszcze tak będzie, kiedy to wreszcie skończy i będzie można normalnie żyć.


Na szczęście choćby złe rzeczy kiedyś się kończą. Cały świat, a przede wszystkim Polska, zaczął powoli wychodzić z pandemii, a spragnieni wyjścia z domu i zmiany otoczenia ludzie ponownie zaczęli wpadać do naszego dzieciowego zakątka.
Niby tak samo, a jednak inaczej
Pełna sił i motywacji prowadziłam swój biznes, robiłam zmęczonym mamom kawę i pyszną lemoniadę ich wesołym pociechom. Organizowałam animacje, urodziny, wprowadzałam wizualne zmiany w zależności od pory roku i okazji. Niby wszystko wracało do normy, ale było jakoś inaczej. W mojej ocenie to ludzie się zmienili. Stali się bardziej zamknięci, mniej skorzy do spontanicznych spotkań, ostrożniejsi w kontaktach.
Kiedyś, gdy nie było wolnego osobnego stolika, ludzie dosiadali się do siebie i siedzieli razem, rozmawiali, mimo tego, iż się nie znali. Dziś każdy chciał mieć swoje osobne miejsce. Dużo osób przychodziło z komputerem (i pracą?) i w słuchawkach, by z nikim nie rozmawiać. Jedna mama zrobiła mi awanturę, iż stolik jest brudny, bo były na nim okruchy chrupek, które jadło dziecko siedzące tam wcześniej. Nie zdążyłam go jeszcze umyć po wyjściu poprzednich gości, a pani weszła, zajęła go i od razu przyszła z aferą. Zauważyłam też, iż dzieci zachowywały się inaczej - były o wiele bardziej głośne, celowo hałasowały, rzucając zabawkami, zaczęły coraz częściej niszczyć zabawki, psuć mebelki typu drewniana kuchnia czy domek.


Rodzice bardzo często nie reagowali, wyglądali na zmęczonych, a z ich oczu można było odczytać jeden komunikat "dajcie mi spokój". W końcu sama zaczęłam zwracać uwagę dzieciom, by było uważniejsze i ostrożniejsze, w końcu chodziło też o bezpieczeństwo, nie tylko o straty. To jednak nie spotkało się z aprobatą ich opiekunów. Jeden z tatusiów urządził niezłą scenę, iż się wtrącam i stresuje dzieci, a one po pandemii potrzebują swobody.


No i jeszcze jedna sprawa. Po pandemii koszty utrzymania bardzo poszły w górę, więc musiałam podnieść ceny zarówno picia czy jedzenia, jak i zajęć dodatkowych. Zdecydowałam się również na wprowadzenie opłaty za wejście na salę, ponieważ do tej pory była bezpłatna. Coraz więcej szkód w sali zmusiło mnie do tego, by pobierać taką opłatę. 20 zł za każde dziecko to nie było dużo, ale ludzie i narzekali i kombinowali. Przychodzili, płacili za salę, ale nie kupowali kawy, tylko wyjmowali swoje kubki termiczne z kawą, a dzieciom dawali bidony z wodą. Prowadzenie sali zabaw znów stało się średnio opłacalne, a przy tym mega stresujące ze względu na roszczeniowe podejście rodziców.
Co dalej?
Długo myśleliśmy z mężem, co dalej. Czy mamy jeszcze siłę, energię i odpowiednio dużo motywacji oraz cierpliwości, by ciągnąć ten wózek. Może to był świetny pomysł, miał swoje złote lata, ale czy to nie czas, by już otworzyć się na coś innego? Nie miałam tylko zupełnie pomysłu na to, czym się dalej będę zajmować, bałam się, iż nie odnajdę się teraz w powrocie na typowy etat (z wykształcenia jestem marketingowcem i przed założeniem swojej działalności pracowałam przez kilka lat w agencji reklamowej).
Mimo tego, iż potrzebowałam czasu, by podjąć taką decyzję, w końcu do niej dojrzałam. Okazało się, iż koniec był bardzo szybki, choć zakładałam, iż zamykanie biznesu będzie jakąś długą, niekończącą się historią. Zrobiliśmy wielką wyprzedaż zabawek, mebli, a choćby talerzy i kubków, wszystkiego, co nadawało się do sprzedaży. Sprzątnęliśmy lokal i dość gwałtownie udało nam się go sprzedać. Na koniec zostały papierkowe formalności i najtrudniejsze - pożegnanie się z Martą, naszą długoletnią pracownicą, która stała się przede wszystkim naszą przyjaciółką. Z Martą rozwiązaliśmy umowę, ale przez cały czas się przyjaźnimy i to mimo tego, iż obie zaczęłyśmy pracę w korporacji. Nie lubimy zdalnej pracy i jeździmy codziennie do biura, bo obie przyzwyczaiłyśmy się, iż na co dzień mamy kontakt z ogromną ilości ludzi. Czasem tęsknię za tamtymi czasami, kiedy miałam swoją kawiarnię z salą zabaw, ale myślę, iż czas na nowe przygody, a nic w życiu nie jest niezmienne. Poza tym, kto wie, co jeszcze przygotował dla mnie los. Chyba dobrze zrobiłam?
Idź do oryginalnego materiału