W wigilię Nowego Roku mieszkańcy domu opieki w małym miasteczku u podnóża Tatr z nadzieją wypatrywali swoich dzieci. Ci, którzy nie mogli chodzić, nasłuchiwali opowieści tych bardziej sprawnych, którzy wyglądali przez okna, marząc o znanych sylwetkach. Ale śnieg zasypał ścieżkę do bramy, i nikt nie skręcił z odśnieżonej głównej drogi w stronę przytuliska. Podwórko tonęło w zaspach, jakby nikt nie pamiętał o samotnych staruszkach.
Helena Kowalska miała syna, o którym mówiła z dumą, choć z lekkim poczuciem winy wobec przyjaciółek. Jej Tadeusz był cenionym architektem, synowa – księgową w dużej firmie, a wnuk kończył już studia. Idealna rodzina, o jakiej inne mogły tylko marzyć. U koleżanek dzieci były albo na bakier z prawem, albo w nałogu, a niektóre zniknęły bez śladu. Helena jakby wstydziła się swojego szczęścia, ale w głębi duszy trzymała nadzieję, iż Tadeusz o niej nie zapomni.
Wieczorami starsze panie zbierały się w świetlicy i, by pamięć nie zgasła, opowiadały sobie historie ze swojego życia. Powtarzały te same anegdoty, chwytając się wspomnień jak koła ratunkowego.
Helena, gdy tylko trafiła do domu opieki, zwierzyła się przyjaciółce Wandzie, iż urodziła się w zapomnianej wsi na Podlasiu. Kilka lat temu syn namówił ją, by opuściła rodzinny dom. Obiecywał opiekę, przytulny pokój w swoim mieszkaniu. Mąż Heleny, już nieżyjący, nie chciał jechać, burczał, iż miasto to nie dla nich, ale w końcu ustąpił. Tadeusz, wiedząc, iż ojciec to weteran wojenny, dostrzegł w tym korzyść. Zameldował go w Warszawie, i niedługo rodzina dostała przestronne trzypokojowe mieszkanie. Synowa, Krystyna, nie mogła powstrzymać łez euforii – wcześniej tłoczyli się w ciasnej kawalerce.
Ale po roku mąż Heleny zmarł. Została sama, a żal tak ją złamał, iż dostała wylewu. Cudem doszła do siebie, zaczęła chodzić, ale opieka nad nią stała się ciężarem dla rodziny. Krystyna coraz częściej irytowała się, trzaskała drzwiami, czasem choćby krzyczała na Tadeusza. Helena wszystko słyszała i, nie mogąc znieść kłótni, sama poprosiła syna: „Zabierz mnie do domu opieki, nie chcę, żebyście się przez mnie kłócili”. Tadeusz tylko skinął głową, i niedługo Helena trafiła do przytuliska.
Wanda miała własny dramat. Jej syn, Marek, był dobrym człowiekiem, ale życie mu się rozsypało. Siedział w więzieniu, ale przed Nowym Rokiem miał wyjść na wolność. Wanda czekała na niego, jak na cud. Mówiła, iż wszystkiemu winna jest jego żona, Ewa. Ta pracowała w sklepie spożywczym i przynosiła do domu raz kiełbasę, raz ser, a potem butelki z wódką. Na początku pili „dla humoru”, ale niedługo to stało się ich życiem. Ewę wyrzucili z pracy, i razem z Markiem zaczęli kraść. Najpierw opróżnili dom Wandy, potem zabrali się za sąsiadów. Gdy staruszce odmówiły nogi, nie wytrzymała i poprosiła o miejsce w domu opieki, by nie patrzeć, jak syn stacza się na dno.
Marek trafił za kraty, ale w listach przysięgał matce, iż się poprawi, zacznie nowe życie. O żonie nie wspominał – Wanda choćby nie wiedziała, czy ta jeszcze żyje. Co rano modliła się, by syn dotrzymał słowa i do niej przyszedł.
Dzień chylił się ku końcowi, a pod bramą wciąż nikogo nie było. Starsze panie szeptały: „Może coś się stało? Nie mogli przecież zapomnieć?” Nadzieja topniała jak śnieg pod rzadkimi promieniami zimowego słońca.
Gdy ogłoszono ciszę nocną, do pokoju Heleny i Wandy weszła dyżurna pielęgniarka:
— Wando, twój Marek ma na ręce tatuaż kotwicy?
— Ma! — krzyknęła Wanda, zrywając się z łóżka mimo bólu w nogach.
— Żyje, nie martw się. Śpi w portierni, przy kotłowni. Ubranie ma podarte, brodę do pasa. Chciał przyjść, ale wstydził się pokazać w takim stanie.
— Danusiu, złotko, weź te pieniądze, nakarm go, ubierz — płakała Wanda, podając pielęgniarce pogniecione banknoty.
— Nie trzeba — uśmiechnęła się tamta. — Jest najedzony, ogrzany. Śpi jak kamień. Rano będziecie go gościć.
Wanda, ocierając łzy, dziękowała, a pielęgniarka tylko machnęła ręką i wyszła. Helena leżała, wpatrzona w sufit. Tadeusz nie przyjechał. Obietnica syna okazała się pusta. Serce ściskał żal, ale milczała, nie chcąc psuć euforii przyjaciółki, której szczęście w tej chwili było jedynym jasnym promykiem w ich zimnym pokoju.