Poród u Zofii zaczął się niespodziewanie – przedwcześnie, w ósmym miesiącu. Lekarze błyskawicznie podjęli decyzję, a po kilku godzinach trzymała już w dłoniach wątłe ciałko maleńkiej córeczki. Dziewczynkę od razu umieszczono w inkubatorze – była zbyt słaba, by oddychać samodzielnie. W oczach Zosi stały łzy, a w sercu – niepokój, z którym nie potrafiła sobie poradzić. Wierzyła, szeptała przez łzy: „Moja maleńka da radę… Na pewno wrócimy razem do domu…”
Dni w szpitalu wlokły się niemiłosiernie. Zofia prawie nie spała, co godzinę podchodziła do szyby, za którą leżało jej dziecko, patrzyła, modliła się, próbowała wierzyć. Pewnego dnia, wychodząc z sali, przypadkiem usłyszała rozmowę dwóch lekarzy. W ich głosach nie było współczucia – tylko zmęczenie i gorycz.
— Ta z siódmej sali… — powiedział jeden. — Odmówiła karmienia. Boi się, iż zniszczy sobie figurę.
— Ładna, owszem. Tylko co w głowie – trudno zgadnąć — westchnęła pielęgniarka.
Zosia zaniemówiła. Chodziło o kobietę, która urodziła chłopca kilka dni wcześniej. Nie tylko nie chciała go karmić, ale też podpisała oficjalną rezygnację. „Nie ma w planach bycia matką, chce żyć dla siebie”.
Mężczyzna, który przyszedł do szpitala, był tym, który złamał serce Zosi. Odwiedzał syna, stał przy szybie, dotykał maleńkiej dłoni przez rękawiczki. Gdy zobaczył, jak Zosia delikatnie kołysze chłopca na rękach, karmi go, uśmiecha się do niego, w jego oczach zapaliło się coś więcej niż wdzięczność – nadzieja.
Matka chłopca była zajęta sobą. Nowy manicure, fryzura, wizyta u kosmetyczki i przymiarka sukienki na wyjście. W jej głowie nie było miejsca na płacz głodnego dziecka ani myśli o nieprzespanych nocach. Była pewna, iż postępuje słusznie. „Jeszcze jestem za młoda, żeby siedzieć z dzieckiem. Mam całe życie przed sobą” — mówiła w telefonie do przyjaciółek.
Zosia przychodziła do chłopca każdego dnia. Nie zapominała też o córeczce, każdej sekundy modląc się, by miała siłę walczyć. Ale niestety… Po kilku dniach lekarz przekazał jej straszną wiadomość: dziewczynka nie żyła. Serce Zofii ścisnęło się. Świat pociemniał. W piersi – pustka.
Siedziała na łóżku, niezdolna do słów, choćby do płaczu. Tylko obejmowała się za ramiona, jakby próbując poskładać rozbite serce. Nagle do drzwi zapukano. To był on – ten mężczyzna. W dłoniach trzymał kwiaty i balony. Podszedł, uklęknął i wyciągnął ręce:
— Jedźmy do domu… razem.
Zosia była zdezorientowana. Nie rozumiała. Wtedy ostrożnie włożył jej w ramiona dziecko. Tego samego chłopca, którego karmiła, do którego przywiązała się jak do własnego. Mężczyzna podjął decyzję – sam adoptuje syna. Ale nie sam. Z Zosią. Bo tylko ona stała się dla tego dziecka naprawdę bliska. Bo tylko ona potrafiła być matką.
Tego dnia opuścili szpital razem. Zosia – nie sama. Obok był mężczyzna, obok był chłopiec. W sercu – ból po stracie i światło nadziei.
A ta druga… Kinga, była żona mężczyzny, stała przy oknie w eleganckiej sukience. Gdy zobaczyła, iż to nie ją witają, iż kwiaty i balony trafiły do innej kobiety, zbladła. Najpierw nie pojęła, co się dzieje. Potem pognała korytarzem, wykrzykując:
— Co to ma znaczyć?! Gdzie mój mąż?! Gdzie mój syn?!
Przy recepcji powitała ją ta sama pielęgniarka, która od dni obserwowała jej obojętność i chłód.
— Uspokój się, Kinga — powiedziała zmęczonym głosem. — Wszystko w porządku. Teraz możesz się zająć sobą i swoim wyglądem. Twój syn ma teraz prawdziwą matkę.
Zosia i chłopiec zniknęli ze szpitala. Nikt ich więcej nie widział. Wyjechali do innego miasta. Zaczęli od nowa. Od czystej karty. Z miłością i zaufaniem.
A Kinga została na progu, z wypisem, w sukience, z idealną fryzurą i… z nikim.