Myślałam, iż kłódki na lodówkę to żart. Jakiś internetowy mem. Aż pewnego dnia zobaczyłam ją na własne oczy – żelazną kłódkę z kluczykiem, w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego. Stałam, patrzyłam i po raz pierwszy na poważnie przyszło mi do głowy: może jednak kupić? Przecież nie po to, by chować jedzenie przed dziećmi czy złodziejami. Przed własnym mężem…
Nazywam się Kinga Nowak, mam trzydzieści lat, mieszkam z mężem i córką w Krakowie. Pracuję, staram się, kręcę się jak bąk w zegarze, jak u nas mówią. Ale mimo całego tego zamieszania, najbardziej wyczerpuje mnie nie praca, nie dziecko, tylko mężczyzna, z którym dzielę dach nad głową. Mój mąż, Marek, nie widzi nic i nikogo poza swoim talerzem. Je. Ciągle. Bez umiaru, bez zastanowienia, bez sumienia.
Wracam do domu zmęczona, wiedząc, iż w lodówce czeka zapas na kolację – kawałek mięsa, trochę sera, może jogurt dla córki. A gdy otwieram drzwi, tam pusto. Nie tylko trochę ubyło – nie ma nic. Cicho, bez słowa, on zjadł wszystko. W nocy. Parówki, ser, choćby jagody kupione dla dziecka – wszystko znika. Jak w czarnej dziurze.
Ostatnio kupiłam córce truskawki. Wiecie, jakie teraz drogie są owoce poza sezonem? Ale malutka zobaczyła je w sklepie i poprosiła. Nie potrafiłam odmówić. W domu jadła po trochu, z taką radością, z taką rozkoszą… Celowo odłożyłam połowę na rano, włożyłam do lodówki. Rano wstaję – pojemnik pusty. On zjadł wszystko. Do ostatniej jagódki. I jeszcze się zaśmiał: „No to idź, kup więcej! Mamy pieniądze, o co chodzi?”
A chodzi o to, Marku, iż w ogóle nie myślisz! Ani o córce, ani o mnie! Nie zapytałeś, nie pomyślałeś, po prostu zjadłeś, jakby to było twoje prawo. A ja – jak kucharka, tylko kupuję i gotuję. Zjadłeś ostatnią parówkę – i co? Żadnych wyrzutów sumienia, żadnej chęci, by jakoś to wynagrodzić.
Wychował się z mamą, która od dziecka karmiła go aż do przesytu. Ogromne porcje, ciągle słodycze. Jest wysoki, kiedyś uprawiał sport, ale nawyki zostały. A ja? Od dziecka przywykłam do umiaru. Sama staram się tak wychowywać córkę – nie w nadmiarze, ale w świadomości. Ale ojciec daje jej przeciwny przykład: zjeść wszystko od razu.
Nie proszę o oszczędzanie. Z pieniędzmi u nas w porządku: pracuję w agencji reklamowej, on w firmie logistycznej, dochód mamy stabilny. Nie w finansach rzecz, a w szacunku. W umiejętności myślenia nie tylko o sobie. Zobaczysz – pomyśl, dla kogo to. Córka prosiła? Żona odłożyła? Czy to naprawdę takie trudne?
I znów stoję przed lodówką. Znowu pusto. Znowu gdzieś pod sercem narasta złość. Jestem zmęczona. Nie wychodziłam za mąż za kuchnię. Chciałam być kochaną kobietą, matką, partnerką. A nie dostawczynią jedzenia dla dorosłego faceta, który widzi w domu tylko talerz i kanapę.
Mówię mu – ty nie żyjesz z rodziną, ty żyjesz jak kawaler, tylko z pełnym dostępem do naszej lodówki. A on tylko macha ręką: „Zła jesteś gospodyni, skoro jedzenie się nie trzyma. Porządne żony zawsze mają wszystko pod ręką”. Poważnie? To może i pralkę zrobimy za żonę?
Coraz częściej myślę – może nie kłódka na lodówkę jest potrzebna, ale klucz do własnego życia. Tego, w którym nie muszę być obsługą. Tego, w którym moje pragnienia ktoś uwzględnia. Tego, w którym jestem nie tylko żoną, ale człowiekiem, którego słyszą i szanują.