Woła mnie do rodzinnego domu — a ja nie chcę być służącą jego rodziny.
Nazywam się Zosia, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem, Wojtkiem, jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Poznaniu, w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku było spokojnie, Wojtek nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu odpowiadało. Ale niedawno, jak grom z jasnego nieba, oświadczył: „Czas, żebyśmy się przenieśli do mojego rodzinnego domu, tam jest przestronnie, jak będą dzieci — będzie gdzie się rozbiegać”.
Ale ja nie chcę „rozbiegać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedzibę, gdzie panuje totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie jestem żoną, a darmową siłą roboczą.
Dobrze pamiętam swoją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na przedmieściach — trzysta metrów, nie mniej. Mieszkają w nim teściowie, młodszy brat Wojtka, Bartek, jego żona Krysia i troje dzieci. Komplet. Gdy tylko przekroczyłam próg, od razu pokazano mi moje miejsce. Kobiety — do kuchni, mężczyźni — do telewizora. Gdy jeszcze rozpakowywałam torbę, teściowa wcisnęła mi nóż do ręki i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „jeśli możesz”. Po prostu rozkaz.
A przy kolacji patrzyłam, jak Krysia posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc sprzeciwić się teściowej choćby słowem. Na każde jej pytanie — tylko winny uśmiech i kiwnięcie głową. Wtedy aż mną zatrzęsło. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichą Krysią i nie zamierzam się uginać.
Gdy z Wojtkiem zdecydowaliśmy się wyjść, teściowa krzyknęła głośno:
— A kto pozmywa naczynia?
Odwróciłam się i, patrząc jej w oczy, powiedziałam:
— Gościom sprzątają gospodarze. Jesteśmy gośćmi, a nie na zastępstwie.
Po tym rozpętała się burza oburzenia. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalą. A ja tylko patrzyłam i rozumiałam jedno: tu nigdy nie będzie dla mnie miejsca.
Wojtek wtedy mnie poparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się on — ja trzymałam się z daleka. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzjami, potem coraz natarczywiej.
— Tam jest miejsce, tam jest rodzina — powtarzał. — Mama pomoże z dziećmi, odetchniesz. A twoje mieszkanie wynajmiemy — będzie dodatkowy grosz.
— A praca? — pytałam. — Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Czym tam będę się zajmować?
— Nie musisz pracować — wzruszył ramionami. — Urodzisz dziecko, będziesz w domu, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.
To była ostatnia kropla. Jestem kobietą wykształconą, mam karierę, własne cele. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za niezmyty garnek i uczyć, jak rodzić i gotować zupę?
Wiem, iż mój mąż jest produktem swojej środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony — przybłędy, które mają milczeć i dziękować, iż wpuszczono je do stołu. Ale ja nie jestem z tych, co łykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z uśmieszkiem mówił: „Nasza Krysia się nie buntuje!”. Ale teraz już milczeć nie zamierzam.
Powiedziałam Wojtkowi wyraźnie:
— Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodowego zamku beze mnie.
Uraził się. Powiedział, iż niszczę rodzinę. Że w jego rodzie nie przyjęło się, by synowie mieszkali „na cudzym”. A mnie to obojętne. Moje mieszkanie nie jest cudze. I moje zdanie — to nie puste słowa.
Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem — też nie zamierzam. jeżeli nie zrezygnuje z pomysłu osiedlenia mnie przy swojej mamusi, pierwsza spakuję walizkę. Bo lepiej być samą, niż drugą po jego rodzinie.