Stanisław Kowalski nie przypuszczał nigdy, iż doczeka starości w domu opieki.
Mężczyzna wciąż nie mógł oswoić się z nowym miejscem. Życie bywa przewrotne – ojciec trójki dzieci nie spodziewał się, iż na emeryturze trafi do placówki pod Łodzią, zamiast do przytulnego pokoju u którego – dorosłego już – potomstwa. A przecież miał wszystko: dobrą posadę, duże mieszkanie w Warszawie, samochód, kochającą żonę i trójkę wspaniałych dzieci.
Wraz z małżonką wychłostali przykładnego syna i dwie urocze córki. Kowalscy uchodzili za wzór do naśladowania – szanowani, podziwiani, otoczeni życzliwością. Żyli dostatnio, bez trosk. Z czasem jednak Stanisław zaczął dostrzegać pewne… niedociągnięcia wychowawcze. Starali się z żoną wychować dzieci na dobrych ludzi, ale los miał inne plany. Dziesięć lat temu żona odeszła, zostawiając go z pustką w sercu.
Czas mijał, a starszy pan stał się dla wszystkich kulą u nogi. Syn, Wojtek, wyjechał dekadę temu do Irlandii – ożenił się tam, znalazł pracę i założył nową rodzinę. Odwiedzał ojca i siostry raz do roku, ale z czasem wizyty się skurczyły – obowiązki, dzieci, kredyt.
Córki, mieszkające w pobliżu, były zbyt zajęte sobą: mężami, kłótniami o spadki, wakacjami w Chorwacji. Stanisław spojrzał za okno – padał gęsty śnieg. 23 grudnia. Wszyscy krzątali się, kupując ostatnie prezenty i sztuczne choinki w Biedronce, a on czuł się jak mebel, który już się przeterminował. Jutro były jego urodziny – po raz pierwszy miał je spędzić sam.
Zamknął oczy, a przed oczami stanęły mu dawne święta – cała rodzina przy stole, żona krzątająca się w kuchni, zapach pierogów z kapustą i grzybami. A teraz? choćby żaden wnuk nie zadzwoniłby z życzeniami. Był nikomu niepotrzebny.
Minął dzień w ciszy. Rankiem w placówce zrobił się ruch – rodziny zabierały podopiecznych na święta. Stanisław patrzył na to z goryczą, przyzwyczajając się do myśli, iż jego wózek inwalidzki zostanie sam w korytarzu.
Nagle – pukanie do drzwi.
„Proszę?” – zdziwił się, nie spodziewając nikogo.
„Wesołych Świąt, tato! I sto lat!” – rozległ się głos, który pamiętał, choć słyszał go ostatnio w era płyty winylowej.
Stanisław zdrętwiał. W drzwiach stał Wojtek – wyższy, z zarostem jak u Lecha Wałęsy, ale ten sam błysk w oku. Rzucił się do ojca w objęcia.
„Synu? To ty? A może mi się przywidziało?” – wybełkotał staruszek, łapiąc powietrze.
„No jasne, iż ja! Przeleciałem całą Europę, żeby cię zabrać!” – Wojtek śmiał się, choć w głosie był lekki zarzut.
Stanisław nie mógł mówić – łzy same cisnęły się do oczu.
„Czemu mi nie powiedziałeś, iż siostry wsadziły cię do domu starców?” – Wojtek potrząsnął głową. „Co miesiąc przesyłałem im pieniądze, solidne sumy, żeby się tobą zajęły! Udawały, iż mieszkasz u nich!”
Ojciec tylko wzruszył ramionami. Cóż, życie.
„Tato, pakuj manatki. Jedziemy. Mam już bilety – najpierw do teściów w Dublinie, a potem załatwię ci wizę. Będziesz mieszkał z nami.”
„Do Irlandii? A nie za stary jestem na takie wygibasy?” – Stanisław był w szoku.
„Głupoty gadasz. Żona już szykuje ci pokój, a wnuki nie mogą się doczekać, żeby grać z tobą w chińczyka!” – Wojtek mówił tak stanowczo, iż staruszek poczuł, jak coś ciepłego rozlewa się w jego piersi.
„Synu, ja… nie wierzę. To chyba sen.” – szepnął.
„No dość tych dram. Masz lepszą emeryturę niż ja wynagrodzenie. Ruszamy.”
Reszta pensjonariuszy patrzyła z podziwem: „No proszę, Kowalski jednak dobrze wychował tego jednego. Reszta to chyba podrzutki.”
Wojtek zabrał ojca do Irlandii. Stanisław odkrył, iż staropolskie porzekadło ma rację – dopiero na stare lata widać, czy dzieci wyrosły na ludzi. A przynajmniej jedno z nich.