plakat „Matki Pingwinów”
Serial otwiera scena, w której główna bohaterka Kama (Masza Wągrocka) na wideoczacie rozmawia ze swoim siedmioletnim synem, Jasiem. Kobieta leży w szpitalu, twarz ma całą poobijaną i poobklejaną plastrami, łuk brwiowy zaszyty szwami, brakuje jej jedynki. To nie scena przemocy domowej, choć historia polskiej kinematografii na myśl przywodzi właśnie takie tropy. Jasiek nie dziwi się specjalnie stanem matki, która, mimo iż zmęczona i obolała, pała pozytywną energią. Kama jest zawodniczką MMA, spotykającą się z przeciwniczkami w oktagonie. Ma rzeszę fanów_ek i tysiące obserwujących na Instagramie.
Utarte schematy
Gdyby oceniać serial po tym pierwszym fragmencie, można byłoby śmiało wysnuć diagnozę – oto produkcja o fighterce, która z trudem będzie łączyła karierę z rodzicielstwem. Po drodze spotka ją walka nie tylko o kolejne tytuły, ale też ze społeczną percepcją tego, co oznacza być tak kobietą, jak i matką. Nie jest to błędne myślenie. Natomiast „Matki pingwinów” tylko początkowo idą utartym schematem (zresztą wielokrotnie), by później go wykręcić. Tak jakby twórczyni Klara Kochańska-Bajon postanowiła wziąć popkulturowe rozwiązania fabularne i dodać do nich brakujący element – dzieci z różnymi niepełnosprawnościami, atypowe, często niemieszczące się na pierwszym planie wizji „idealnej rodziny”.
Matki Pingiwnów, fot. Piotr Litwic
Początkowo Kama, nasza samodzielna matka, też nie widzi dzieci ze specjalnymi potrzebami.
Dlaczego miałaby? Jej syn chodzi do „normalnej” szkoły. Zresztą pozostałe dzieci też są dla niej niewidoczne, są raczej rodzicielskim „akcesorium”. Co nie oznacza, iż nie kocha Jasia, ale jego typowość bierze za pewnik. Nie jest złą mamą, jest mamą zabieganą (zresztą który rodzic dziś nie jest?). Zamiast na wywiadówce spotkamy ją na spotkaniu z menadżerem, z którym zastanawia się, jak dotrzeć do sponsorów. Gdy pojawiają się problemy z zachowaniem Jaśka, które w konsekwencji doprowadzą do wyrzucenia dziecka ze szkoły, Kama zbywa je słowami „takie są dzieci”. Jednak rzucone „podejrzenie” o atypowość chłopca tak gwałtownie się od niego nie odczepi, nieważne jak mocno bohaterka by tego chciała.
Matki Pingiwnów, fot. Piotr Litwic
Przyznam, iż jako nieojca zdziwiła mnie silna niechęć Kamy do zdiagnozowania Jaśka przez specjalistę_tkę.
Autyzm nie jest sytuacją wymarzoną, ale może bez przesady? Niewątpliwie jednak diagnoza nie tylko zmienia życie, które kobieta wiedzie, ale też zmusza ją do pożegnania się z wyobrażeniem o życiu tak swoim, jak i Jaśka. Trochę tak jak wtedy, gdy dziecko robi nieheteronormatywny coming out przed rodzicami. Coś się kończy, ale to, co ma przyjść, nie musi oznaczać, no właśnie, końca świata.
Cudowna przystań
Matki Pingiwnów, fot. Piotr Litwic
Gdy Kama zmuszona jest przenieść syna do nowej szkoły, jest przerażona. Cudowną przystań (sic!) nazwalibyśmy kiedyś placówką specjalną. Dziś, kiedy jesteśmy bardziej świadomi, a nasz język staje się mniej opresyjny, wiemy, iż takie miejsca dają dzieciakom ze specjalnymi potrzebami rozkwitnąć. Kama jest uprzedzona. Myśli: „Moje dziecko takie nie jest”, gdy widzi chłopaka na wózku, dziewczynkę z zespołem Downa, czy mocno nadpobudliwą kilkulatkę, którą spotka w rozpaczy rozłożoną przy drzwiach wejściowych. Od jednej z matek usłyszy: „Wiesz, jak to jest – na początku te dziwne dzieci wszystkich przerażają, a potem…” (machnięcie ręką).
Serial faktycznie normalizuje nienormatywność i daje reprezentację (co jest ważne, bo w przeszłości rzadko spotykane).
Matki Pingiwnów, fot. Piotr Litwic
W pewnym sensie jest misyjny, bo ukazuje prozę życia (zarówno momenty trudne, smutne, jak i wesołe, śmieszne, bo – całe szczęście – z niepełnosprawności również się tu żartuje). Co prawda dzieci nigdy nie schodzą na dalszy plan, jednak na tym pierwszym królują rodzice – niejednoznaczni, różnorodni, świetnie napisani. Jest Ula (fantastyczna Barbara Wypych), która poświęca się dzieciom, jednocześnie spieniężając ich wizerunek w social mediach. Jest Tatiana (minimalistyczna w grze Magdalena Różdżka) – matka chorującego na dystrofię mięśniową chłopaka na wózku, siłaczka, której „odruchy” przeszłej siebie wychodzą na wierzch w nieoczekiwanych momentach. Jest też Jerzy (ciekawy Tomasz Tyndyk), samodzielny ojciec; miał być tylko dawcą spermy dla swojej koleżanki, którą wychowanie wymagającej Heleny przerosło. Na orbitach głównych bohaterek i bohaterów krążą ich matki, ojcowie, trenerzy, partnerzy, pozostali rodzice, nauczyciele_ki…
Dopełniają świat, w który wierzymy bez mrugnięcia okiem. To wielka siła „Matek pingwinów”.
Matki Pingiwnów, fot. Piotr Litwic
Masza Wągrocka w jednym z wywiadów powiedziała: „Jak nigdy wcześniej wierzę, iż ten projekt da ludziom przytulenie, pocieszenie, utulenie, plaskacza, gilgotkę pod pachą”. Serial jest feel-good, co nie oznacza, iż ignoruje trudy bycia rodzicem dzieciaka ze specjalnymi potrzebami albo iż pomija trudy bycia dzieckiem w świecie, które przyjazne dla niego nie jest i zewsząd przypomina, iż jest „inne”. Natomiast to nie produkcja o traumie. Takich mieliśmy na pęczki. Już wystarczy.
Serial do zobaczenia na Netflixie