Odszedłem od męża po 40 latach. Wreszcie odważyłam się żyć według własnych zasad!

twojacena.pl 17 godzin temu

Odeszłam od Wojciecha po czterdziestu latach małżeństwa. Wreszcie odważyłam się żyć po swojemu.

Wszyscy wciągali ręce w czoło. Rodzina, sąsiedzi, choćby kasjerka w warzywniaku patrzyła na mnie jak na szaleńca. Taki porządny mąż, Dom macie, wnuki, spokój, I nagle ci się zwariowało?, Na starość rozwód?.

Tak, na starość. W sześćdziesiąt drugim roku życia. Spakowałam jedną torbę, położyłam klucze na kuchennym stole i wyszłaś z domu. Bez krzyków, bez łez, bez scen. Bo wszystko, co trzeba było przeżyć i przepłakać, przeszłam w ciszy ostatnich dwudziestu lat.

Nie zdradzał mnie. Nie pił. Nie bił. Był po prostu ścianą zimną, milczącą, obojętną. Byliśmy dwoma meblami w jednym salonie stojącymi obok siebie, nie dotykającymi się. On wpatrywał się w telewizor, ja podlewałam kwiaty. Spaliśmy w tym samym łóżku, ale od lat osobno. Przez lata powtarzałam sobie: Tak wygląda małżeństwo, Wszyscy tak żyją, Nie można mieć wszystkiego.

Aż pewnego ranka obudziłam się i pomyślałam: a co, jeżeli można?

Zaparzyłam czarną kawę, spojrzałam w lustro i nie poznałam tej szarej, zmęczonej twarzy. W głębi wciąż drzemała Zuzanna dziewczyna marząca o podróżach, malowaniu, śmiechu do rana. Wtedy poczułam, iż nie chcę już czekać. jeżeli nie spróbuję teraz, to już nigdy.

Otworzyłam drzwi i wyszłam z życia, które przestało być moje.

Pierwsze dni były dziwnie ciche nie duszno, a lekko, jakby powietrze w Warszawie wiosną zdmuchnęło wszystkie ciężary. Wynajęłam małą kawalerkę na Pradze Południe. Trzy okna, stara sofa, szara zasłona. Wszystko moje, choć nic jeszcze nie należało do mnie naprawdę. Nie miałam planu, nie wiedziałam, co dalej. Po raz pierwszy od lat odczułam przestrzeń w głowie, w ciele, w sercu.

Na początku budziła mnie wina, jakby popełniła jakąś zbrodnię. Zostawiłam dom, męża, rodzinne niedziele. Czy można porzucić to, czego już nie było? Bo od dawna nie czułam się żoną, raczej cieniem przy mężczyźnie, którego nie rozumiałam i który nie próbował mnie zrozumieć.

Rozmawiałam o tym z samą sobą. Mówiłam, iż mi źle, iż potrzebuję czułości, iż chcę czegoś więcej niż zupy i seriale. On kiwał głową, mrugał oczami, włączał telewizor. Z czasem przestałam mówić bo ile razy można prosić, by ktoś spojrzał na ciebie jak na człowieka, a nie mebel?

Dzieci zareagowały różnie. Michał milczał, Zuzanna płakała. Dlaczego nie poczekałaś, aż wnuki podrosną?, Tata tak cierpi, Po co ci to było?. Tłumaczyłam spokojnie: nie odchodzę z gniewem, ale z ciszy. Nie dla kogoś innego, ale dla siebie. Nie mam romansu, nowego życia, luksusów. Mam jedną walizkę, skromne mieszkanie i odwagę, którą noszę jak medal.

Zaczęłam wychodzić. Do parku na Mokotowie, do biblioteki przy Starym Mieście, na jogę w centrum. Zapisałam się na kurs akwareli, choć ręka drżała ze stresu. Uczyłam się robić rzeczy po raz pierwszy sama kupić farby, sama wsiąść do tramwaju, sama wejść do kawiarni i zamówić herbatę. Brzmi banalnie? Może. Ale po czterdziestu latach bycia tłem to był mój mały Mount Everest.

Pewnego popołudnia usiadłam na ławce w Łazienkach, z notesem i ołówkiem. Rysowałam drzewo rzucające cień, liście, kobietę z psem Burek. Łzy napłynęły do oczu, ale nie były łzami bólu. To była ulga i trochę żalu nie iż odeszłam, ale iż tak długo czekałam, by w końcu wyjść.

Były chwile zwątpienia. Gdy wracałam nocą i nie miałam do kogo się odezwać. Gdy znajomy pytał: I co, lepiej ci teraz?. Gdy patrzyłam w lustro i widziałam starszą kobietę z siwymi włosami, uciekającą z własnego życia. Potem przypominałam sobie puste spojrzenia, długie milczenia, chłód przed latami. Wiedziałam, iż teraz, mimo samotności, przynajmniej jestem sobą.

Życie po sześćdziesiątce nie jest końcem. To może być początek. Nie chodzi o wielką rewolucję, romans z młodszym mężczyzną, egzotyczne podróże. Czasem chodzi po prostu o to, by rano móc zaparzyć kawę taką, jaką się lubi i wypić ją przy oknie, patrząc, jak budzi się dzień. Bez lęku, bez żalu. Z poczuciem, iż wreszcie się oddycha.

Jednego poranka obudziłam się i poczułam spokój. Nie euforię, nie ekscytację. Po prostu ciszę, która nie bolała. Za oknem mgła otulała drzewa, a powietrze pachniało zimą. Usiadłam przy parapecie z kubkiem herbaty i patrzyłam na świat ten sam, a jednak inny.

Zeszłam do dolnej piętrowej piekarni przy ulicy Chłodnej. Pani za ladą zapytała zwyczajowo:
Bułeczki pszenne, tak jak zawsze?
A ja odpowiedziałam:
Nie, dziś z makiem. Mam ochotę spróbować czegoś innego.

To były właśnie te drobne wybory, te decyzje, które nie muszą się podobać nikomu. Nie muszę już pytać: Co wolisz na obiad?, Jaki film oglądamy?, Czy ci to pasuje?. Po czterdziestu latach nie słuchania własnego głosu, zaczęłam go słyszeć. Cichy, ale mój.

Spotkałam niedawno starą znajomą. Zatrzymała mnie na ulicy, spojrzała z góry i rzekła:
Szkoda. Byliście tacy zgodni.
Uśmiechnęłam się.
Może i tak. Ale zgodność to nie to samo, co bliskość.

Wróciłam do mieszkania, włączyłam pralkę, zapaliłam świecę o zapachu imbiru i usiadłam do szkicowania. Dłonie wciąż niepewne, serce już odważniejsze.

Nie wiem, co będzie dalej. Wiem tylko, iż nie chcę już wracać do życia, w którym zapomniałam, kim jestem. Bo czasem trzeba odejść bardzo późno, by w końcu przyjść do siebie.

Idź do oryginalnego materiału