Odszedł do kochanki. I po dwunastu latach wrócił, wypowiadając zaledwie kilka słów…
Wzięliśmy ślub zaraz po studiach. Wydawało się, iż nas nic nie złamie: młodość, nadzieja, wspólne plany i miłość, która wtedy zdawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Kacpra i Jakuba. Teraz są dorośli, każdy ma swoją rodzinę, dzieci, obowiązki. A kiedy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, która rozpadała się w szwach – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Marcin zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w stronę młodych sprzedawczyń i przypadkowych przechodniów. Później – telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać na noc. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Mówiłam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Kiedy synowie dorosli i rozlecieli się w świat, dom opustoszał. I stało się jasne: między mną a Marcinem nie zostało nic oprócz wspomnień. Nie mogłam już oszukiwać siebie, iż to wszystko dla rodziny. A kiedy w jego życiu pojawiła się inna – młodsza, piękniejsza, wolniejsza – po prostu spakował walizkę i wyszedł. Bez krzyków, bez wyjaśnień. Tylko drzwi zatrzasnęły się z hukiem. I zapanowała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo wpatrywałam się w wystygłą herbatę. Życie rozdzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad Bałtyk, noce przy łóżku chorego dziecka, remont kuchni i kłótnie o pilot. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Żyłam spokojnie – bez uraz, bez awantur, bez strachu, iż w telefonie męża są czyjeś usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i narzekał, iż kupuję „niewłaściwą” śmietanę. Ale coraz częściej było mi po prostu… lżej. Teraz – choć samotne – było łatwiejsze niż przeszłość, w której zawsze byłam „nie dość”.
Marcin zniknął z mojego życia zupełnie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z dziećmi. Odwiedzali go, ale ze mną prawie nie rozmawiali na ten temat. Żyliśmy jak dwa równoległe światy – w jednym mieście, a przez tyle lat choćby się nie spotkaliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
To był zwykły wieczór. Szykowałam kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo poznałam człowieka przed sobą. Marcina jakby ktoś podmienił: zgarbione plecy, matowe oczy, nieznana niepewność w postawie. Postarzał się. Pośiwiał. Schudł. I stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co tu jest.
– Mogę wejść? – w końcu wypowiedział. Głos miał ten sam. Ale brzmiał w nim taki ból, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa nie kleiła się. Słów było za dużo – i żadne nie pasowało. Nalałam herbatę. On kręcił filiżanką w dłoniach. Nagle westchnął ciężko:
– Nie mam już domu. Tamta kobieta… Nie zeszliśmy się. Wyszedłem. Teraz żyję, gdzie popadnie. Zdrowie szwankuje. Wszystko jakoś poszło nie tak…
Słuchałam. I nie wiedziałam, jak zareagować.
– Przepraszam – dodał cicho. – Wtedy popełniłem błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może… spróbujemy jeszcze raz? Choć na próbę…
W piersi ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym spędziłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i, w gruncie rzeczy, jedyny mężczyzna, którego kochałam. Kiedyś marzyliśmy o domku w górach, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przeżyliśmy kredyt i maturę Kacpra.
Ale on milczał przez dwanaście lat. Nie zadzwonił z życzeniami. Nie zapytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał już gdzie iść. Bo został sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko powiedziałam cicho:
– Muszę pomyśleć.
Minęło kilka dni. Nie przyszedł, nie zadzwonił. A ja – myślę. Rozważam. Przewracam wspomnienia. Słucham serca. Jest złamane, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – zaczynać to wszystko od nowa. Ale jedno wiem na pewno: miłość nie zawsze leczy. Czasem to blizna. I zanim otworzysz stare drzwi, musisz być pewna, iż za nimi nie czeka ten sam ból, od którego kiedyś uciekłaś.