Odszedł do swojej kochanki. A po 12 latach wrócił i powiedział tylko kilka słów…
Pobraliśmy się z Oskarem zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie złamie – młodość, nadzieje, wspólne plany i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Jakuba i Kacpra. Teraz są dorośli, mają swoje rodziny, dzieci, obowiązki. Ale gdy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, w której wszystko zaczynało się rozpadać – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Oskar zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirty, długie spojrzenia w stronę młodych ekspedientek i przypadkowych przechodniów. Później – telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać na noc. Wiedziałam, co się dzieje, ale milczałam. Mówiłam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Gdy synowie dorobli i rozlecieli się na swoje, dom opustoszał. Wtedy stało się jasne: między mną a Oskarem nie zostało nic poza wspomnieniami. Nie mogłam już oszukiwać siebie, iż to wszystko dla rodziny. I gdy w jego życiu pojawiła się inna kobieta – młodsza, piękniejsza, wolniejsza – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez awantur, bez tłumaczeń. Drzwi się zatrzasnęły. Zapanowała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo patrzyłam na wystygłą herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad morze, noce w pokoju chorego dziecka, remont kuchni i kłótnie o pilota. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Było spokojnie: bez pretensji, bez kłótni, bez strachu, iż w telefonie męża znajdę czyjeś usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i narzekał, iż kupuję „nie ten” ser. Ale coraz częściej czułam ulgę. Teraz, choć samotne, było lżejsze niż tamto życie, w którym zawsze byłam „niewystarczająca”.
Oskar zniknął z mojego życia całkowicie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z synami. Odwiedzali go, ale ze mną prawie o tym nie gadali. Żyliśmy jak dwie równoległe linie – w tym samym mieście, a nigdy się nie spotkaliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
To był zwykły wieczór. Szykowałam kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo go poznałam. Oskar wyglądał jakby ktoś go podmienił: zgarbione ramiona, przygaszone oczy, niepewność w ruchach. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. Stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
— Mogę wejść? — w końcu powiedział. Głos miał ten sam. Ale brzmiał tak, jakby każde słowo go bolało.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa nie kleiła się. Słów było za dużo – i żadne nie pasowało. Nalałam herbatę. Kręcił filiżankę w dłoniach. Nagle westchnął:
— Nie mam już domu. Ta kobieta… Nie wyszło. Wyprowadziłem się. Teraz żyję, jak popadnie. Zdrowie szwankuje. Wszystko poszło nie tak…
Słuchałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Przepraszam — dodał cicho. — Popełniłem błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może spróbujemy jeszcze raz? Choćby zacząć od nowa…
W piersi coś ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym spędziłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i adekwatnie jedyny mężczyzna w moim życiu. Kiedyś marzyliśmy o domku w górach, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przetrwaliśmy kredyt i maturę Jakuba.
Ale milczał przez 12 lat. Nie życzył mi urodzin. Nie spytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał gdzie pójść. Bo został sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko cicho powiedziałam:
— Muszę pomyśleć.
Minęło kilka dni. Nie przyszedł, nie zadzwonił. A ja – myślę. Ważę. Przekładam wspomnienia. Słucham serca. Jest zranione, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – to wszystko na nowo. Ale wiem jedno: miłość to nie zawsze lekarstwo. Czasem – to blizna. I zanim otworzysz stare drzwi, musisz być pewna, iż nie czeka za nimi ten sam ból, od którego kiedyś uciekłaś.