Odszedł do swojej kochanki. A po 12 latach wrócił i powiedział tylko kilka słów…
Z Wojtkiem pobraliśmy się zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie złamie – młodość, plany, nadzieje i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwójkę synów – Kacpra i Bartosza. Teraz są dorośli, mają swoje rodziny, dzieci, obowiązki. A kiedy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, która trzeszczała w szwach – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Wojtek zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w stronę młodych ekspedientek i przypadkowych przechodniów. Potem telefon, który zabierał do łazienki i wyłączał na noc. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Mówiłam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Kiedy chłopcy dorobili się swoich rodzin, dom opustoszał. I stało się jasne – między mną a Wojtkiem nie zostało nic poza „kiedyś”. Nie mogłam już wmawiać sobie, iż to wszystko dla rodziny. A kiedy w jego życiu pojawiła się nowa kobieta – młodsza, śmielsza, wolna – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez awantur, bez tłumaczeń. Drzwi się zamknęły. Została cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo patrzyłam na stygnącą herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad morze, noce spędzone przy chorującym dziecku, remont kuchni i kłótnie o pilot. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Bez pretensji, bez krzyków, bez strachu, iż w telefonie męża są cudze usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i narzekał, iż kupuję „nie ten” ser. Ale coraz częściej było mi po prostu spokojnie. Teraz – choć samotne – było lżejsze niż ta przeszłość, w której ciągle byłam „niewystarczająca”.
Wojtek zniknął zupełnie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z synami. Odwiedzali go, ale ze mną prawie o tym nie rozmawiali. Jak dwie równoległe linie – żyliśmy w tym samym mieście i nigdy się nie spotkaliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
To był zwykły wieczór. Szykowałam kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo go poznałam. Wojtek jakby się skurczył – zgarbiony, z przygaszonym wzrokiem, niepewny w ruchach. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. Stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
— Mogę wejść? — w końcu powiedział. Głos miał ten sam, ale taki złamany, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa nie kleiła się. Wypitych słów było za dużo – a żadne nie pasowało. Nalałam herbaty. Kręcił filiżanką w dłoniach. Nagle westchnął:
— Nie mam już domu. Ta kobieta… Nie wyszło. Wyjechałem. Mieszkam, gdzie popadnie. Zdrowie zaczęło szwankować. Wszystko poszło nie tak…
Słuchałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Przepraszam — dodał cicho. — To był błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może spróbujemy jeszcze raz? Choćby na próbę…
W gardle miałam gulę. Przede mną siedział człowiek, z którym przeżyłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i adekwatnie jedyny mężczyzna, jakiego kochałam. Marzyliśmy o domku w górach, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przeżyliśmy kredyt i maturę Kacpra.
Ale on milczał przez 12 lat. Nie złożył życzeń urodzinowych. Nie spytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał gdzie pójść. Bo został sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko szepnęłam:
— Muszę pomyśleć.
Minęło już kilka dni. Nie przyszedł, nie zadzwonił. A ja – myślę. Ważę każde słowo. Przekładam wspomnienia. Słucham serca. Zbitego, ale wciąż żywego. I ono milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – to wszystko od nowa. Ale wiem jedno: miłość nie zawsze jest lekarstwem. Czasem to po prostu blizna. I zanim otworzysz stare drzwi, musisz być pewna, iż za nimi nie czeka ta sama rozpacz, od której kiedyś uciekłaś.