Odnalezienie siebie w poniedziałek

polregion.pl 1 dzień temu

**Odnalezienie siebie w poniedziałek**

Tego poniedziałku Ewa obudziła się wcześniej niż zwykle. Nie zbudził ją budzik ani żaden dźwięk — po prostu otworzyła oczy. Jakby w środku wyłączył się wewnętrzny silniczek, który przez ostatnie trzy lata podnosił ją z łóżka o stałej porze. Na zegarze było 6:42. Za oknem sypał mokry śnieg, szary i kleisty, jakby celowo chciał się wcisnąć do pokoju przez szpary. Powietrze w mieszkaniu było gęste, obce. I coś w tym poranku od razu wydawało się nie tak.

Leżała i słuchała, jak stary kaloryfer jęczy. Dźwięk był nierówny, z lekkim zawodzeniem, jakby ktoś drapał się od środka. Pewnie znowu spadło ciśnienie. Albo w bloku było zimno. A może i w niej zrobiło się chłodno — nikt przecież nie zmierzy, gdzie naprawdę nastąpiła awaria.

W kuchni wszystko stało na swoim miejscu: biała filiżanka z pęknięciem, lodówka oblepiona magnesami z miast, w których nigdy nie była, czerstwa bułka na desce do krojenia. Ręka sięgnęła do szuflady z karmą dla kota. Ale kota nie było. Już od roku. Mimo to — ręka żyła własnym życiem. Pamięć nie puszczała.

Ewa pracowała w punkcie ksero przy drukarni na obrzeżach Krakowa. Szósty rok. Pachniało tam papierem, tonerem, kawą z automatu i czyjąś wieczną zmęconym oddechem. Każdy dzień był jak kalka poprzedniego. Twarze — takie same, rozmowy — oklepane, sens — dawno starty. Koledzy — przewidywalni: Tomek z wiecznymi dowcipami o żonie, Kasia, która choćby w toalecie przez telefon omawiała swoje miłosne dramaty, i Staszek, starszy drukarz, dla którego życie skończyło się, gdy zdechł jego ukochany pies. A ona — jakby już dawno przestała być człowiekiem, tylko funkcją, trybikiem w maszynerii, gdzie nie było miejsca na uczucia ani wybuchy.

Spojrzała w lustro. Twarz bez szczególnych cech. Nie stara, nie zmęczona. Po prostu obca. I w głowie przemknęło: „Po co?”. A potem — pustka. Bo odpowiedzi nie było. I już dawno jej nie było.

Nie pojechała do pracy. Po prostu nie wyszła. Siedziała w autobusie i patrzyła, jak mija jej biuro, jakby to była dekoracja. A ona — widz, zmęczony choćby brawami. Dojechała do innej części miasta, gdzie kiedyś, jeszcze w pierwszej klasie liceum, z Anią piły sok z kartonika i całowały się z chłopakami, których dawno zapomniała. Wtedy wszystko było inne. Słodkie. Wolne.

Teraz na tym rogu stał budek w kolorze mięty z menu napisanym odręcznie. Ewa kupiła latte z cynamonem — pierwszy raz w życiu. Wcześniej nie znosiła tego smaku. Pociągnęła łyk i poczuła, jak język piecze, a w środku — jakby ktoś delikatnie zapalił światło.

Włóczyła się po podwórkach, patrzyła, jak babcia kruszy chleb gołębiom, jakby dzieliła nie bułkę, a duszę. Jak nastolatek śmieje się, przewracając w śniegu. Jak kobieta w szaliku poprawia wózek. I wszystko to działo się jak w sztuce, a ona wreszcie przestała grać i tylko obserwowała. W tym patrzeniu było dziwne uczucie — nie bólu, nie szczęścia, ale czegoś ciepłego, ludzkiego. Jakby znowu pozwolono jej czuć.

O drugiej Ewa weszła do fryzjera. Spontanicznie. Bez zapisu.

— Co robimy? — spytała fryzjerka.

— Cięcie. Ostre. Żeby mama się przestraszyła.

— Będzie, jak pani chce — uśmiechnęła się kobieta i sięgnęła po nożyce.

Kosmyki spadały na podłogę jak przeszłość. Każdy — wspomnienie, uraza, stłumiony krzyk. Gdy wyszła z nową, krótką, buntowniczą fryzurą, zrobiło jej się fizycznie lżej. Jakby odszedł ktoś, kto zbyt długo siedział w jej wnętrzu i przeszkadzał oddychać.

Kupiła pieróg z kapustą, zjadła na ulicy. Weszła do księgarni i wybrała najbardziej niepotrzebną książkę — „Wykłady z metafizyki”. Tylko po to, by sobie udowodnić, iż może. Decydować. Wybierać. Być dziwną. Być sobą. Nagle się zaśmiała. Naprawdę. Bez powodu. Łzy trysnęły z oczu, a przechodnie się odwracali. Ale jej to nie obchodziło. Bo po raz pierwszy to była ona — śmiejąca się, żywa.

Wieczorem wróciła do domu. Mama stała przy oknie, w tej samej bluzie, w której gotuje rosół w niedziele.

— Gdzie byłaś?

— Tylko spacerowałam.

— Żyjesz?

— Tak.

— No to chwała Bogu — powiedziała matka i postawiła garnek na kuchence.

Jadły w ciszy. Tylko łyżki stukały. Światło świecy drżało na parapecie.

— Jutro rzucam robotę — oznajmiła Ewa. — I zapiszę się na kurs. Nie wiem jeszcze na jaki.

— Ważne, żebyś nie milczała — odparła matka. — Milczenie jest jak pleśń. Niszczy wszystko.

I Ewa skinęła głową. Bo tego poniedziałku, w mieście pełnym mokrego śniegu i zmęczonych twarzy, po raz pierwszy od dawna poczuła się — nie kimś potrzebnym, nie powinnością, nie poprawną. Po prostu sobą. I nic więcej nie było trzeba.

Idź do oryginalnego materiału