Odłamki, których nie da się złożyć

newsempire24.com 21 godzin temu

**Okruchy, których nie da się poskładać**

Trzeciego dnia po pogrzebie Halina wyjęła starą kartonową torbę. Stała w schowku za paczką z ozdobami choinkowymi, pokryta grubą warstwą kurzu, jakby samo życie schowało ją tam na później. Na ten moment, gdy ból już nie rozrywa każdej komórki, tylko tępo pulsuje gdzieś pod żebrami. Albo przeciwnie — gdy udawanie, iż nic się nie stało, staje się nie do zniesienia. Jakby tej nocy, w wymytej do czysta kuchni, przeszłość sama zapukała do drzwi i zażądała, by ją wpuścić.

Marek siedział przy stole nieruchomo. Przed nim stał kubek z wystygłą kawą, trzymał go oburącz, jakby krył coś cennego. Nie patrzył na matkę. Ale gdy podała mu torbę, wziął ją. Cicho. Ostrożnie. Jakby nie była wypełniona kartkami, tylko rozbitym szkłem.

W środku — dziesiątki listów. Natychmiast poznał charakter pisma. Swój. Dziecięcy. Ten sam, którym bazgrał na tapetach i w zeszytach w pierwszej klasie. Listy do samego siebie w przyszłości. Miał sześć lat, potem osiem, dwanaście — każdego roku pisał do siebie. Jakby papier mógł zatrzymać to, czego nie potrafiło udźwignąć serce. Jakby papier mógł być bliżej niż ojciec, który zawsze był nieobecny. Jakby słuchał. Rozumiał.

Otworzył pierwszy list. Rysunek: on i tata nad brzegiem jeziora. Wędki. Słońce w rogu. Niegładkie, koślawe, ale dziecinnie szczere. „Tata obiecał, iż latem zabierze mnie na ryby. Nie mogę się doczekać. Powiedział, iż jeżeli przestanę płakać w nocy, na pewno pojedziemy.” Na dole — krzywe serduszko. Prośba zaszyta w linie atramentu.

Marek powoli położył kartkę na stole. Palce mu drżały. Matka stała przy ścianie, wtulona w nią jak w ocalenie. Nie podchodziła, nie mówiła nic. Tylko patrzyła, jakby bała się naruszyć kruchość tej chwili.

— Wtedy też nie przyjechał — szepnął Marek. — Praca. Jak zawsze. A potem przestaliśmy pytać. Pewnego dnia po prostu zrozumieliśmy, iż nie ma na co czekać.

Matka milczała. Za oknem mżył deszcz, a słaby blask latarni ulicznej rozmywał kuchnię w jeszcze większej szarości. Wszystko tu wydawało się wyblakłe od jego śmierci — ściany, powietrze, choćby zapach książek na półkach. choćby zegar na ścianie tykał ciszej, jakby nie chciał przeszkadzać żałobie.

Następny list był krótki: „Mam dwanaście lat. Już nie piszę do taty. Po co?” Marek czytał powoli, wgłębiając się w każdą literę, jakby liczył, iż dziecięcy umysł zmieni zdanie. Ale litery były proste. Pewne. Jak nóż. To nie był tylko list. To była chwila, gdy nadzieja umarła. Bez krzyku. Po prostu zgasła.

— Nienawidziłem go — powiedział. — Rozumiesz, mamo? Nie za to, iż odszedł. Za to, iż niby był, ale go nigdy nie było. Za puste obietnice. Za wszystkie te „Tata się spóźnia”, które powtarzałaś, gdy już wiedziałem — nie przyjdzie. Nie zaszczeka klucz w zamku, nie zawoła. Nigdy.

Matka opadła na krzesło. W rękach trzymała kartkę. Bez koperty. Sztywny papier, zagięty róg. Pismo — dorosłe, obce, a jednak znajome. Marek patrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz.

— Napisał do ciebie. Przed śmiercią — powiedziała. Głos jej zadrżał.

Wziął list. W środku — tylko jedno zdanie:
„Byłeś moim strachem i nadzieją. Przepraszam, iż nie byłem przy tobie.”

Marek przeczytał. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Jakby z każdym kolejnym razem zrozumie więcej. Ale zrozumienia nie było. Tylko ból. I cisza. W niej nie brzmiały słowa, tylko puste przestrzenie między nimi.

Ta cisza nie była pusta. Pulsowała. Drżały w niej nie tylko żale, ale i to, czego nigdy sobie nie powiedzieli. Była pełna — uparcie, bezlitośnie. Przeszłości nie da się zmienić. Ale może można ją nosić inaczej.

Położył listy z powrotem do torby. Ostrożnie. Powoli. Jakby chował nie papier, ale siebie. A ten ostatni list zostawił na wierzchu. Spóźniony. Ale może nie bezużyteczny.

— Mamo… — spojrzał na nią, w oczy, w przeszłość. — Pojedźmy nad to jezioro. To, które obiecał. Weźmiemy wędki. Posiedzimy. Nie dla niego. Dla nas.

Skinęła głową. Powoli. Ostrożnie. Jakby zgadzała się nie tylko na wyjazd. Ale na próbę. Choćby słabą. Próbę bycia razem. Choć raz — naprawdę.

I tym razem — bez „obiecuję”. Tylko droga. Tylko woda. I może odrobina ciszy, w której wreszcie da się oddychać.

Idź do oryginalnego materiału