Oddała wszystko dla dzieci i straciła wszystko: historia kobiety, która utraciła spokój

newsempire24.com 1 dzień temu

Zawsze wierzyłam, iż rodzina — to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór. Tak teraz żyje babcia Hania — ta sama Halina Janowska, którą kiedyś cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu na Mazurach. A teraz jej przystanie to obce kuchnie, przechodnie pokoje i pytanie: czy nie przeszkadzam?

Wszystko zaczęło się, gdy synowie — Marek i Tomek — namówili ją, by sprzedała stary dom. „Po co ci, mamo, sama na odludziu się męczyć? Nie jesteś już młoda, nie dasz rady z ogrodem, piecem, śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę — tobie lżej, nam też bliżej. A pieniądze ze sprzedaży nie przepadną: podzielimy, wydamy na dzieci, na wnuki.” Co miała powiedzieć stara matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być blisko.

Moi rodzice — sąsiedzi Haliny Janowskiej — wtedy próbowali ją odwieść od tego pomysłu:

„Nie śpiesz się, Haniu. Później pożałujesz. Drugiego domu już nie kupisz, a u dzieci — swoje rodziny, swoje zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W mieszkaniu będzie ci ciasno i duszno, zawsze kochałaś przestrzeń.”

Ale kto by ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się wędrówka babci Hani z walizeczką od jednego syna do drugiego. Dziś u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro u Tomka w podwarszawskim domu. I tak już trzeci rok.

„U Tomka lepiej” — zwierzyła się kiedyś mojej mamie. „Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać, odpocząć. A Kasia, synowa, dobra. Życzliwa, spokojna, dzieci grzeczne. Dali mi pokoik — mały, ale z telewizorem, choćby z malutką lodówką. Siedzę cicho, nie przeszkadzam. Jak wszyscy w pracy i wnuki w szkole — to wychodzę na grządki, pranie robię. Potem wracam do swojego kąta.”

Planowała spędzić tam całe lato, a na jesień — do Marka. Ale u starszego syna inna rzeczywistość. Tam, w mieszkaniu, dali jej kąt — dosłownie kąt — między kuchnią a balkonem. Mała sofa, szafka z telewizorem, torba z rzeczami. Gotowała po cichu, prała, gdy nikogo nie było. I cały czas czuła się… niepotrzebna.

„Ania, żona Marka, prawie ze mną nie rozmawia” — mówi. „Ani słowa. Z wnuczkiem też się nie zżyłam. Ja, wiesz, wszystko po staremu, a on ze swoimi gadżetami. Jak obca u nich. Na działkę ani razu nie zabrali. Chodzę jak cień. Wieczorem kolację kładę na kaloryfer, żeby choć trochę ciepła było. Na kuchnię staram się nie wychodzić, żeby nie zawadzać.”

Niedawno zachorowała. Mówi:

„Gorączka, wszystko bolało. Myślałam — to już. Wezwali lekarza, dali tabletki, leżałam parę dni. Ale najgorsze nie to. Tylko to, iż nikt choćby nie podszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, byle nie przeszkadzać.”

Moi rodzice wtedy zapytali:

„Haniu, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zajmie? Sił przecież nie masz. A ty wciąż w biegu: raz tu, raz tam. Ani domu, ani spokoju.”

A ona tylko westchnęła:

„Cóż mówić… Zrobiłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom — a razem z nim swoją wolność. Nie powinnam słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam — razem będzie lżej. A teraz choćby kupić nic nie mogę. Wszystko, co zostało — trochę odłożyłam na pogrzeb. U synów i tak swoich zmartwień pełno. Nowy dom to dla mnie mrzonka.”

Często powtarza: „Lepiej byłoby zostać samej w swoim domu. Niech ciężko, niech zimno, ale swoje. Sama sobie pani. A teraz jestem tylko starą kobietą bez dachu, bez głosu. Pożyję u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani kąta. Tylko walizeczka i torba.”

I za każdym razem, gdy odchodzi od rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, oby tylko do lata dotrwała, a potem — znów na ziemię, do ciszy, do ogródka. Tam jej lżej.”

Teraz Halina Janowska nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho umrzeć tam, gdzie nie będzie ciężarem. Sama powiedziała synom:

„Jak już zupełnie nie dam rady, oddajcie mnie do domu opieki. Tam chociaż ktoś się zajmie. Wam, dzieci, i tak nie po drodze ze mną.”

I tak żyje babcia Hania — między walizką a kalendarzem. Liczy dni, zastanawia się, gdzie będzie następne lato. Czeka nie na telefon, a na ciche skinienie — czy może zamieszkać na parę miesięcy?

Jestem pewna: dzieci nie powinny były jej namawiać. Powinni byli powiedzieć: „Mamo, żyj w swoim domu. To twoja twierdza. My przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy, i znów wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas — my do ciebie.” Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie cofniesz. I tylko jedno pytanie męczy wszystkich, którzy pamiętają ją dawniej: dlaczego zdradzamy tych, którzy nas stworzyli i oddali nam wszystko?

Idź do oryginalnego materiału