Odcienie szczęścia
— O, cześć, stary — powiedział Krzysiek, wpuszczając do domu Marka — przyjaciela z dzieciństwa, który mieszkał w mieście.
— No hej — uścisnął go Marek. — Dawno się nie widzieliśmy. Od pogrzebu mojej babci minęły cztery miesiące, ciągle chciałem wcześniej przyjechać, ale jakoś nie wychodziło. W końcu wziąłem urlop i postanowiłem odpocząć tu, na wsi.
— Świetny pomysł. Będziemy jeździć na ryby do leśnego jeziora, może nad rzeczkę, pamiętasz, jak za dzieciaka? — mówił zadowolony Krzysiek.
Zawsze ją wspierał. Przyjaciele od małego, razem biegali po wiejskich uliczkach, kąpali się w rzece, wymyślali różne psoty, chodzili do tej samej szkoły. Marek zawsze był szybszy i miał więcej pomysłów, a Krzysiek zawsze go wspierał.
— Sam jesteś? Gdzie twoja żona? — zapytał Marek.
— Poszła do sklepu, zaraz wróci. To prawdziwa gospodyni, gotuje przepysznie, karmi mnie jak na rzeź — chwalił swoją żonę Kasię.
Pobrali się sześć lat temu, ale dzieci jeszcze nie mieli. Kasia chodziła z mężem do przychodni rejonowej, ale lekarze twierdzili, iż wszystko w porządku, trzeba czekać, tak bywa.
Krzysiek okazywał jej więcej miłości: dbał o nią, pomagał we wszystkim, nie pozwalał dźwigać ciężarów. Miejscowe kobiety choćby jej zazdrościły — jedne z podziwem, inne z czarną zawiścią.
— Kasi się poszczęściło. Krzysiek niemal na rękach ją nosi, nie pije, kocha ją.
Sama Kasia żyła sobie wygodnie, zmieniała stroje, zajmowała się domem, tylko czasem nachodziła ją melancholia, gdy patrzyła na dzieci sąsiadów. Pracowała jako księgowa w urzędzie gminy.
O dzieciach starali się nie rozmawiać, ale Krzysiek często myślał:
— Jak się urodzi dziecko, jeszcze bardziej się zżyjemy — czasem wyczuwał niewidzialny chłód od żony.
Kasia naprawdę czuła silną miłość męża, nadmierną troskę, i czasem aż się jej dusiła od tego uczucia.
— Dzień dobry — usłyszał Marek delikatny głos Kasi i odwrócił się.
Przed nim stała Kasia z czarną reklamówką w ręce, wróciła ze sklepu. Krzysiek podskoczył i troskliwie zabrał jej torbę, zaniósł do kuchni.
— Cześć — wesoło powiedział Marek, mimowolnie podziwiając smukłe nogi Kasi i jasne, falowane włosy. — Jestem Marek, przyjaciel z dzieciństwa Krzyśka — przedstawił się, gdy mąż wyszedł z kuchni.
— Jakoś nie słyszałam o takim przyjacielu od ciebie — zwróciła się do męża.
— Bo mieszka w mieście. Kilka miesięcy temu umarła jego babcia, mieszkała na końcu wsi, może pamiętasz babcię Mariannę. Ty nie jesteś stąd, więc go nie pamiętasz.
— No tak, pamiętam. Więc to jej wnuk. Marek to jednak nasz miejski, po szkole od razu wyjechał.
— Wszystko się zgadza — z uśmiechem potwierdził Marek.
— Dobra, Kasia, my pójdziemy się przespacerować, a ty coś tam przygotuj — powiedział mąż i wyszli z domu.
Dziś był weekend, a od poniedziałku Kasia miała urlop. Był początek września, jesień wkraczała w swoje prawa kolorowymi liśćmi, fruwającymi nitkami babiego lata, tu i ówdzie żółte liście wirowały na wietrze i odlatywały w nieznane.
Stół nakryła w altance na podwórku. Nie chciało się w taką pogodę siedzieć w domu. Wrócili mąż z przyjacielem i zasiedli do posiłku.
— Marku, jak ja się cieszę, iż przyjechałeś na wieś, w końcu odpoczniemy na rybach. Mogłeś częściej tu zaglądać. Razem dorastaliśmy, razem pasaliśmy krowy u mojego dziadka, właziliśmy po jabłka do cudzych sadów, a teraz ty się zrobiłeś taki miejski.
— Oj, daj spokój z tym “miejskim”, urodziłem się tu, to moja mała ojczyzna — poklepał Krzyśka po ramieniu.
Wspominali dawne czasy. Kasia patrzyła na dwóch przyjaciół, którzy opowiadali o dzieciństwie, żartowali i śmiali się, i była szczerze zdziwiona męskiej przyjaźni. Przypomniawszy sobie o cieście w piekarniku, zerwała się i niedługo wróciła z placem, który pokroiła.
— Ale pycha! Nigdy nie jadłem takiego ciasta — zachwycił się Marek. — Kasia, no ty się znasz.
— Noo, moja żona gotuje bosko — przechwalał się Krzysiek. — Aż mnie utuczyła… — przyjaciele śmiali się wesoło, popijając wino.
Siedzieli długo, mężczyźni głośno się śmiali, wspominając przeszłość, już się ściemniło, Kasia zapaliła światło. Patrząc na nich z boku, pomyślała:
— Dobrze, iż mój Krzysiek nie jest taki przystojny jak Marek. Zbyt ładny, zbyt błyskotliwy, ładnie mówi. Pewnie w mieście ma kobiet od groma. Nic dziwnego, iż nie żonaty, dawno powinien założyć rodzinę. Pewnie skacze od jednej do drugiej.
Zaciągnąwszy się tego wieczoru u przyjaciela, Marek poszedł do siebie. Od tego dnia zaczął częściej zachodzić do Krzyśka — urlop jednak, choć Krzysiek był w pracy. Wieczorami się spotykali, a w weekend wybrali się na ryby na dwa dni. Pogoda dopisała. Wrzesień był suchy i ciepły, słoneczny. Złowione ryby smażyli na ognisku na podwórku, dołączyli inni przyjaciele z dzieciństwa, było wesoło, zebrała się zgodna kompania.
Na jednym z takich spotkań Kasia złapała na sobie spojrzenie Marka. Patrzył na nią inaczej, od razu zrozumiała, iż mu się podoba. Wiedziała, iż jest ładna i zgrabna, można się w nią wpatrywać. Ale była mężatką.
Zrobiło się ciemno, Kasia przypomniała sobie, iż trzeba zamknąć komórkę, i poszła za dom. Zamknęła drzwi na zasuwę, odwróciła się i natknęła na Marka.
— O, a ty co tu robisz?
— A ty? Księżyc podziwiasz? — zapytał Marek.
— Nie mam czasu w podziwianie księżyca, zapomniałam zamknąć komórkę na noc, a ty poszedłeś zapalić?
— Nie, poszedłem za tobą — szczerze powiedział Marek. — Podobasz mi się… Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, Kasia. Naprawdę tego nie widzisz?
— Marek, może za dużo wypiłe