Tak. Dziecko, nie syna. Bo syn to by przynajmniej próbował stanąć na własnych nogach.
On od dziesięciu lat leży na mojej kanapie i wciąż obiecuje, iż „od jutra wszystko się zmieni”.
Kiedyś byłam z niego dumna.
– Mój Marek – mówiłam sąsiadkom. – Pracuje w dobrej firmie, do ludzi, poważne stanowisko. Nie to, co te dzisiejsze niechluje.
Chodził w koszulach, pachniał wodą po goleniu, przychodził do mnie z siatką zakupów i mówił:
– Mamo, niczym się nie martw. Jak przejdziesz na emeryturę, ja się tobą zajmę.
Wierzyłam. Bo jak tu nie wierzyć własnemu dziecku?
Potem przyszedł ten feralny rok. Zlikwidowali mu etat. Firma się „restrukturyzowała”. Przyniósł wypowiedzenie, rzucił je na stół i powiedział:
– To znak. Dość tyrania za grosze. Zrobię coś swojego.
Zamiast „czegoś swojego” zrobił… nic.
Najpierw miał plany.
– Otworzę firmę – mówił. – Będę pracował z domu, teraz jest taki trend.
Przez pierwsze miesiące siedział przed komputerem, coś wertował, coś liczył. Prosił mnie, żebym nie panikowała.
– Mamo, trzeba czasu. Biznesu w tydzień nie zbudujesz.
Gotowałam mu obiady, nosiłam herbatę, sprzątałam.
– Ty się nie przemęczaj – powtarzał. – Jak ruszy, to jeszcze ci pomogę. Będziesz dumna.
Minął rok. Biznes jakoś nie ruszył. Za to Marek coraz częściej spał do południa.
Potem były „problemy zdrowotne”.
– Źle się czuję, mamo – jęczał. – Lekarz powiedział, iż mam stres pourazowy po zwolnieniu. Depresję może. Nie jestem w stanie pracować.
– A leki? – pytałam. – Terapia?
– Wszystko drogie – machał ręką. – Poza tym, wiesz, kolejki. Ja muszę najpierw dojść do siebie.
Leżał na kanapie, oglądał telewizję, przeglądał telefon. Czasem rzucał:
– Wysłałem dziś dwa CV.
Jakby mówił: „zrobiłem wszystko, co mogłem”.
Emerytura moja – niewysoka – starczała na czynsz, rachunki i jedzenie. Na początku. Potem coraz mniej.
Dziś jest wtorek. Zwykły dzień.
Wstaję o szóstej, choć nie muszę. Stary organizm przywykł wstawać wcześnie. Parzę sobie słabą kawę, otwieram lodówkę. Prawie pusto.
– Trzeba będzie kupić – mruczę do siebie. – Ale za co?
Z pokoju słychać pochrapywanie. Marek śpi. Ma pięćdziesiąt trzy lata i śpi jak nastolatek po imprezie. Poduszka wymięta, talerz po wczorajszej kolacji na podłodze.
– Marek – stukam w drzwi. – Wstawaj, dziewiąta minęła.
– Mamo, daj spokój – mamrocze spod kołdry. – Nie pracuję na zmiany, nie muszę o świcie wstawać.
Właśnie. Nie pracuje w ogóle.
Najgorsze są zakupy.
Wkładam do koszyka chleb, mleko, trochę warzyw, najtańsze mięso.
W kolejce spotykam sąsiadkę.
– A co u Marka? – pyta, układając wózek pełen lepszych rzeczy. – Znalazł coś?
Uśmiecham się krzywo.
– Szuka – odpowiadam zgodnie z „rodzinną legendą”. – Ciężko teraz, wie pani, kryzys.
Ona wzdycha.
– Młody jeszcze, da radę – mówi. – Przynajmniej ma pani z kim mieszkać. Bo ja to sama jak palec…
Nie mam serca powiedzieć jej, iż tej „obecności” czasem mam serdecznie dość.
Kiedy wracam z zakupów, Marek siedzi już w kuchni.
– Co kupiłaś? – zagląda do siatki jak dziecko. – Masz coś normalnego do jedzenia? Bo już mi się te twoje zupy przejadły.
– Zupa zdrowa – wzruszam ramionami. – Tania i sycąca.
Krzywi się.
– Mamo, ile można jeść zupę? – marudzi. – Kiedyś to robiłaś schabowe, mięso, desery. Teraz ciągle oszczędzasz.
Odkładam zakupy na blat i czuję, jak narasta we mnie coś gorącego.
– Kiedyś miałam dwie pensje w domu – mówię cicho. – Teraz jest jedna emerytura. Moja.
Patrzy na mnie, jakbym powiedziała coś nieprzyzwoitego.
– Zaczynasz? – prycha. – Znowu wyliczanki? Wiem, iż jestem ciężarem. Dzięki, iż przypominasz.
Odwraca się na pięcie i wraca do pokoju, trzaskając drzwiami.
Wieczorem przychodzi list z ZUS-u. Waloryzacja. Kilka złotych więcej. Śmiech na sali.
Siadam przy stole, wyciągam notes. Liczę. Rachunki, leki, jedzenie. Rzadkie wizyty u lekarza prywatnie, bo na NFZ nie doczekam.
– Nie starczy – mówię na głos. – Nie ma cudów.
Marek wychyla głowę z pokoju.
– Co znowu? – pyta zmęczonym tonem.
– Albo płacimy za światło, albo za gaz – mówię spokojnie. – Chyba iż zaczniesz się dokładać.
Wzrusza ramionami.
– Mamo, przecież wiesz, iż teraz ciężko o pracę – odpowiada po raz tysięczny. – W moim wieku nikt nie chce zatrudniać. Poza tym, ja... nie mam siły. Ty nie rozumiesz, co to znaczy, jak człowiekowi się odechciewa.
Patrzę na niego długo.
Na nieogoloną twarz, na brzuch wylewający się pod koszulką, na oczy, w których miesza się wstyd i zakłamanie.
– Masz siłę jeść, palić i siedzieć po nocach w internecie – mówię. – Na śmieszne filmiki siły starcza.
Jego twarz twardnieje.
– Czemu ty zawsze tak musisz? – warczy. – Zamiast mnie wspierać, tylko mnie dobijasz. Całe życie byłem za słaby, za gruby, za mało zarabiałem. Nigdy nie byłem taki, jak chciałaś. To teraz masz.
Te słowa wbijają się we mnie jak gwóźdź. Bo jest w nich ziarno prawdy.
Może kiedyś za dużo wymagałam. Za każdym świadectwem z czwórkami mówiłam:
– A czemu nie piątki?
Za każdą premią pytałam:
– A czy nie mogłoby być więcej?
Myślałam, iż go motywuję.
Może tylko wbijałam mu w głowę, iż jest do niczego.
W nocy nie mogę spać. Leżę i słucham, jak za ścianą Marek przewraca się z boku na bok. Jak wstaje, idzie do kuchni, otwiera lodówkę. Drzwi skrzypią, szklanki stukają.
Wraca. Cicho przeklina. W końcu włącza cicho telewizor.
Podchodzę pod drzwi.
– Marek… – mówię.
– Co? – odburkuje.
– Może poszlibyśmy razem do lekarza? – proponuję. – Może faktycznie… coś z tobą jest nie tak. Może trzeba ci pomóc, a nie tylko krzyczeć. Depresja to nie żarty.
Milczy.
Po chwili wzdycha.
– Myślisz, iż ja chcę tak żyć? – pyta. – Że mi dobrze, jak muszę cię prosić o każdy grosz? Jak patrzę w lustro i widzę faceta, który nic nie osiągnął?
Głos mu się łamie.
– Jak byłem młody, wierzyłem, iż coś ze mnie będzie. A teraz… czuję się jak śmieć. Jak niepotrzebny mebel u starej matki.
Przez drzwi słyszę, jak pociąga nosem.
Pierwszy raz od dawna brzmi jak mój syn. Nie jak roszczeniowy lokator.
– To czemu nic z tym nie robisz? – pytam. – Czemu się poddałeś?
Odpowiada po chwili:
– Bo się boję, iż już za późno.
Następnego dnia idziemy razem do przychodni.
W poczekalni pełno takich jak my: starzy, zmęczeni, z oczami, którym już się nie chce walczyć, ale ciało wciąż każe oddychać. Lekarz patrzy na Marka jak na kolejnego delikwenta.
– Dlaczego pan nie pracuje? – pyta rzeczowo.
Marek wzrusza ramionami.
– Straciłem pracę, jakoś się nie złożyło… – zaczyna. – Potem było coraz gorzej.
Lekarz wzdycha.
– Trzymaj pan się – mówi na koniec. – Ale wie pan… w depresji też trzeba coś robić. Tabletki same życia nie załatwią.
Wracamy do domu w milczeniu. Na klatce mijamy tę samą sąsiadkę.
– O, z synem! – uśmiecha się. – Miło widzieć, iż się mamą zajmuje.
Ironia losu.
W mieszkaniu robię herbatę. Stawiam kubek przed nim.
– Marek – mówię. – Słuchaj. Ja mam siedemdziesiąt pięć lat. Ty pięćdziesiąt trzy. Ja już mam prawo być zmęczona. A ty masz obowiązek coś jeszcze ze sobą zrobić.
Patrzy w kubek.
– Możesz mnie wyrzucić – mruczy. – Będzie ci lżej.
– Głupi jesteś – odpowiadam szorstko. – Ty myślisz, iż matce lżej, jak jej syn śpi na ławce? To by cię dopiero wykończyło. Ale…
Biorę głęboki oddech.
– Od przyszłego miesiąca daję ci dokładnie połowę tego, co teraz. Resztę trzymam na swoje leki i rachunki. Chcesz jeść więcej, chcesz palić – zarób. Choćby wynosząc śmieci w supermarkecie. Nie obchodzi mnie jak. Ja już cię nie utrzymam. Nie dam rady. Ani finansowo, ani psychicznie.
Milczy.
Widzę, iż każda moja sylaba wbija mu się w skórę.
– Nienawidzisz mnie, co? – pytam po chwili.
Powoli kręci głową.
– Nie – odpowiada cicho. – Bardziej… siebie.
Wieczorem siadam przy oknie. Patrzę na śnieg, na ludzi wracających z pracy, na matki prowadzące dzieci za ręce. W głowie przewijają mi się obrazy: mały Marek biegnący z tornistrem, Marek na studniówce, Marek z pierwszą wypłatą, kiedy przyniósł mi bukiet róż i powiedział:
– Mamo, dziękuję, iż mnie wychowałaś.
Płaczę.
Bo dramat w moim życiu nie polega tylko na tym, iż mam 75 lat i 53-letniego syna na utrzymaniu.
Dramat polega na tym, iż gdzieś po drodze straciliśmy obaj wiarę w to, iż jeszcze można coś zmienić.
Następnego ranka budzi mnie szelest.
Marek ubrany, nie w dres, tylko w stare jeansy i koszulę, stoi w przedpokoju.
– Gdzie idziesz? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Do urzędu pracy. Potem… popytam po magazynach. Może gdzieś kogoś szukają na nocne zmiany.
Patrzy na mnie niepewnie.
– Nie wiem, czy coś z tego będzie, mamo. Może mnie wyśmieją. Ale… spróbuję.
Zawiesza wzrok na klamce.
– Bo jak tak dalej pójdzie, to nas oboje ta kanapa zabije.
Patrzę na niego i widzę nie pięćdziesięciotrzyletniego mężczyznę, tylko chłopaka, który po raz pierwszy idzie do pracy na wakacje.
– Idź – mówię. – Tylko nie wracaj z pustymi rękami i kolejnymi wymówkami. Na to jestem już za stara.
Uśmiecha się blado.
– Ty też spróbuj… mniej się o mnie martwić – rzuca. – Może jak przestaniesz mnie ratować, ja wreszcie nauczę się pływać.
Drzwi się zamykają.
Siadam przy stole, biorę notes, z którego wylewa się moje życie w ratach i rachunkach.
Po raz pierwszy od dawna zostaję sama w mieszkaniu. Naprawdę sama. Bez jego kroków, bez jego westchnięć z kanapy.
I myślę, iż jeżeli dziś zacznie się cokolwiek zmieniać, to nie będzie to historia o starej matce i leniwym synu.
Tylko o dwójce ludzi, którzy za późno, ale jednak, spróbowali przestać ciągnąć się nawzajem na dno.






![Ten trik uratuje ci sernik aż do Trzech Króli. Mało kto o nim wie [PORADNIK]](https://warszawawpigulce.pl/wp-content/uploads/2024/07/Ciasto.jpg)







