Już dziesięć lat jestem żoną Kamila, a jego mamę, Stanisławę Janową, szczerze szanuję i choćby bardzo lubię. Jest ciepła, troskliwa, zawsze pomoże z dziećmi albo poczęstuje nas swoimi słynnymi sernikami. Ale do jednego jej zwyczaju jakoś nie mogę się przyzwyczaić – ciągle zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole i już psychicznie przygotowuję się na ten kulinarny rytuał. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom charakteru i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.
Stanisława Janowa to kobieta, którą po prostu nie da się nie szanować. Kiedy wychodziłam za Kamila, jak każda młoda synowa trochę bałam się teściowej. Słyszałam od koleżanek historie o „potworach w spódnicy”, które krytykują wszystko. Ale ona okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój legendarny makowiec i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Jasio, stała się idealną babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z tajnej kryjówki to już w ogóle legenda. Naprawdę jestem wdzięczna losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.
Wszystko zaczęło się na pierwszej rodzinnej kolacji, na którą poszliśmy jeszcze jako narzeczeni. Stanisława Janowa nakryła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, śledzik, galaretka, pieczona kaczka – wszystko idealne. Ja, chcąc być miłym gościem, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I wtedy zobaczyłam: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak iglica Pałacu Kultury. Pomyślałam, iż to przypadek, delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Stanisłwa Janowa, przechodząc koło stołu, znowu ją wetknęła! „Tak wygodniej, Kinga, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam kulturowy szok.
Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każde święta – Boże Narodzenie, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem sałatka gyros, a raz choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak ciało obce między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożenie sałatek na talerze wcześniej. Ale Stanisława Janowa jest nieugięta. „Kinga, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Kamil tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatki?” A ona na to: „Wy, młodzi, nie rozumiecie prawdziwego biesiadowania!”
Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już wcześniej widzę ten stół. Stanisława Janowa jak zwykle będzie na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Kamilem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten zwyczaj stał się już częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i wszyscy się śmialiśmy, włącznie ze Stanisławą Janową.
Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Kamilem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół jest zastawiony tak, iż nie widać obrusa, a jedzenia starczyłoby na tydzień. Stanisława Janowa krząta się, dokłada wszystkim, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Jasiem urządzić „bitwę na pisanki”. A ja po jednym dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.
W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, licząc, iż może uda mi się nadzorować sprawę z łyżkami. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, Stanisława Janowa już układała sałatki i oczywiście wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie wygląda!” – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Tylko westchnęłam i pomyślałam: trudno, niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu rozkoszuję się jej smakołykami i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.
Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko zwyczaj, ale jakiś symbol? Może dla Stanisławy Janowej to sposób, by pokazać, iż się troszczy, iż chce, żeby wszyscy jedli do syta? Zapytałam choćby Kamila, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich na umór”. I rzeczywiście, od jej stołu nie da się odejść głodnym. choćby Jasio, nasz niejadNawet Jasio, nasz niejad, potrafi zjeść trzy porcje jej pierogów, a potem jeszcze wyciąga rękę po kolejnego mazurka.