Leonard krążył po maleńkiej kuchni niczym tygrys w klatce. Dłonie mu drżały, raz po raz poprawiał talerze, przesuwał cukiernicę, szukał oparcia w codzienności, którą sam tak nienawidził. W głowie kotłowały mu się słowa. Musi to powiedzieć. Koniec z tym. Już dłużej nie wytrzyma.
Barbara, oczywiście, będzie płakać. Będzie prosić, by został. Opowie, jak bardzo jest zmęczona, jak się stara. Zapewni, iż jeszcze można wszystko naprawić. Ale on wiedział swoje: to koniec. Już nie ma ich dwojga, są tylko sąsiedzi, których łączy kredyt i lodówka. Bez miłości, bez szacunku, choćby bez tej dawnej irytacji. Pustka.
Usłyszał, jak klucz obrócił się w zamku. Zebrał się w siłę, jak przed skokiem w przepaść.
Barbara weszła do mieszkania, osunęła się na podnóżek. Najpierw zdjęła buty. Te cholernie niewygodne buty. Dzień był piekielny – praca jako doradczyni w sklepie odzieżowym w galerii handlowej zamieniała ją w maszynę: podaj, przynieś, przymierz, pomóż. Wiosna budziła w ludziach pragnienie zmian: jedni szukali miłości, inni – nowej sukienki.
— Cześć. Zmęczona? — zapytał ostrożnie Leonard.
— Jak pies. Ani minuty nie usiadłam — westchnęła, nie patrząc na niego.
— Rozumiem. Kolacja niedługo?
Skinęła głową i ruszyła do kuchni. Po dwudziestu minutach garnek już bulgotał, patelnie skwierczały, a powietrze wypełniły zapachy, w których Leonard wciąż próbował odnaleźć sens życia.
Stał w progu, zbierał się na odwagę. Wziął głęboki oddech.
— Basiu… — zaczął. — Musimy porozmawiać.
Żona odwróciła się do niego, nie przerywając obierania marchewki. Bez zaskoczenia, bez niepokoju.
— Rozstańmy się — wypalił. — Nie mogę już tak. Jesteśmy sobie obcy. Zastawiłaś moje natchnienie. Jestem artystą, a ty — domem. Żądasz pieniędzy, nie pozwalasz mi rozwijać skrzydeł. Nie chcę już tego.
To był improwizowany monolog, ale brzmiał, jego zdaniem, całkiem artystycznie. Jak na casting.
Barbara dalej mechanicznie skrobała marchewkę, aż nagle cisnęła ją do zlewu, zdjęła fartuch, zgasiła palnik i odwróciła się.
— Dobrze! — powiedziała spokojnie. — Niech cię diabli wezmą, zostawiam ten cały dom.
Oniemiał. To nie było w scenariuszu. Gdzie łzy? Gdzie krzyki?
Gdy jeszcze próbował zrozumieć jej reakcję, ona zrobiła sobie kawę, wyjęła ser i herbatniki, usiadła przy stole.
— Basiu… jesteś w szoku. Rozumiem to. Ale pewnie też to czułaś, prawda? Gotujesz bez serca. Wszystko na odczepnego…
— Tak. Bez serca — powtórzyła i pociągnęła łyk kawy.
Rozmowa nie szła. Gubił wątki, brakowało mu słów.
— Musimy zdecydować, co z mieszkaniem — zaczął niepewnie. — I z resztą…
— Myślałam, iż jesteś tak uduszony tym życiem, iż uciekniesz bez słowa. A tu proszę — martwisz się kredytem — zaśmiała się cierpko. — No dobrze. Zostaw mi mieszkanie, ale oddaj połowę tego, co wpłaciłeś. Wrócę do ojca. Stary już jest, dawno mnie prosił.
— Jesteś taka wyrachowana — westchnął Leonard. Myślał, iż to będzie prostsze. Marzył o karierze w filmie, chodził po castingu, pracując jako ochroniarz. Wszystko, co zarobił, oddawał jej, nie zagłębiając się w szczegóły. A tu nagle — pieniądze, odsetki, dokumenty.
Chciał wolności. A dostał rachunek.
— Basiu, weź sobie to wszystko. Oddasz, kiedy będziesz mogła. Nie jestem potworem — dodał z patosem, jakby ofiarował jej nie mieszkanie, a pałac.
— Dziękuję. A tak przy okazji… masz już kogoś? — zapytała z wyraźną obojętnością.
— To nieistotne — mruknął tajemniczo. Niech myśli, iż ma kolejki adoratorów.
Wyszedł z lekkim uczuciem zwycięstwa. Wolność. Artystyczne życie bez patelni i wyrzutów.
Minęło pół roku.
Leonard stał przed znanymi drzwiami i wahał się. Wszystko się zmieniło. Życie u matki okazało się piekłem. Winiła go za rozwód, dręczyła za nieudaną karierę, wyrzucała pod byle pretekstem, urządzała sceny, gdy przyprowadzał kobiety. choćby jedna kelnerka uciekła, nie wytrzymując jej docinków.
Matka była gorsza niż Barbara. O wiele gorsza.
Wisienką na torcie było żądanie, by się wyprowadził. Był pewien, iż ma kogoś nowego. Posprzeczali się. Nazwała go nieudacznikiem i kazała znaleźć pracę, zamiast marzyć o filmie.
I wtedy zadzwoniła Basia. Zaproponowała, by w końcu uregulować sprawę mieszkania i zakończyć rozwód. I oto stał tutaj.
Przygotował się: w duchu powtarzał pełen skruchy wzrok, słowa żalu, łzę w kąciku oka.
Nacisnął dzwonek.
— Cześć. Wejdź — otworzyła Barbara. Wyglądała… świetnie. Albo po prostu stęsknił się za nią.
Wszedł do kuchni jak u siebie. I znieruchomiał.
Przy kuchence stał półnagi mężczyzna w dresach i smażył mięso. Na patelni syczało, na stole leżał stos banknotów.
— Ty… kto? — zapytał ochrypłym głosem Leonard.
— Marek — odparł facet, choćby się nie odwracając.
— Basiu… możemy porozmawiać? — wydusił z siebie Leonard.
W pokoju syknął:
— Kto to? Co on tu robi?
— Kolację gotuje — spokojnie odpowiedziała.
— A ja?
— A ty odszedłeś.
Cisza. Ciężka jak wyrok.
— A jeśli… wrócę?
— Gdzie? Miejsce zajęte. Markowi nie przeszkadza moja „przyziemność”. Dla niego ważna jest rodzina, dzieci, działka. Pobierzemy się, jak tylko dostaniemy papiery o rozwodzie.
— A ty?
— Ja też.
— A ja?! — zawył. — Czym on jest lepszy?
— Tym, iż ty karmiłeś mnie obietnicami. A on — kolacją.
Koniec.