Łukasz krążył po malej kuchni jak lew w klatce. Dłonie mu drżały, przesuwał talerze, poprawiał cukiernicę – szukał oparcia w codzienności, której sam nienawidził. W głowie kotłowały mu się słowa. Trzeba to powiedzieć. Skończyć z tym. Już dłużej tak nie może.
Wanda na pewno będzie płakać. Będzie błagać, żeby został. Powie, jak jest zmęczona, iż stara się, jak może. Obieca, iż jeszcze da się to naprawić. Ale on wie: koniec. Już nie ma ich dwojga. Są tylko dwaj lokatorzy przyklejeni kredytem mieszkaniowym i lodówką. Bez miłości, bez szacunku, choćby bez irytacji. Pustka.
Usłyszał, jak klucz obraca się w zamku. Nabrał powietrza, jak przed skokiem z urwiska.
Wanda weszła do mieszkania i opadła na podnóżek. Najpierw zdjęła buty. Te cholernie drogie, nowe buty. Dzień był koszmar – praca jako doradczyni w salonie mody w galerii handlowej zmieniała ją w wieloręki automat: podać, przynieść, zmierzyć, pomóc. Wiosna budziła w ludziach potrzebę zmian – jedni szukali miłości, inni nowej sukienki.
– Cześć. Zmęczona? – zapytał ostrożnie Łukasz.
– Jak pies. Nie usiadłam choćby na minutę – odparła, nie patrząc na niego.
– Rozumiem. Kolacja niedługo?
Skinęła głową i weszła do kuchni. Po dwudziestu minutach garnek już bulgotał, patelnia skwierczała, a powietrze wypełniły zapachy, w których Łukasz wciąż próbował odnaleźć sens życia.
Stał w drzwiach, zbierał się na odwagę. Wziął głęboki oddech.
– Wanda… – zaczął – musimy porozmawiać.
Żona odwróciła się do niego, nie przestając obierać marchewki. Bez zdziwienia, bez niepokoju.
– Rozstańmy się – wyrzucił z siebie. – Nie mogę dłużej. Jesteśmy sobie obcy. Zabiłaś we mnie pasję. Jestem artystą, a ty tylko domem. Żądasz pieniędzy, nie pozwalasz mi się rozwijać, podcinasz skrzydła. Nie chcę już tak żyć.
To był monolog na poczekaniu, ale – jego zdaniem – brzmiał całkiem artystycznie. Jak na casting.
Wanda wciąż mechanicznie skrobała marchewkę, aż nagle cisnęła ją do zlewu, zdjęła fartuch, zgasiła palnik i odwróciła się.
– No dobra! – powiedziała spokojnie. – Niech ci będzie, Łukasz. Wypchać ten cały dom.
Zdrętwiał. To nie było w scenariuszu. Gdzie łzy? Gdzie krzyk?
Gdy jeszcze nie mógł pozbierać myśli, Wanda zrobiła sobie kawę, wyjęła ser i herbatniki, usiadła przy stole.
– Wanda… jesteś w szoku. To normalne. Ale sama przecież czułaś, iż to koniec, prawda? Gotujesz bez serca. Jak maszyna…
– Tak. Bez serca – powtórzyła, popijając kawę.
Rozsypywał się. Gubił kolejne sceny i kwestie.
– Musimy ustalić, co z mieszkaniem – powiedział niepewnie. – I z resztą…
– Myślałam, iż tak się udusiłeś w tych czterech ścianach, iż porzucisz wszystko bez słowa. A tu proszę – kredyt cię martwi – zjadliwie rzuciła. – Dobrze. Zostaw mieszkanie mnie. Ale oddaj połotę wpłaconych rat. Wrócę do ojca. Od dawna mnie prosi – stary już jest.
– Jesteś taka wyrachowana – westchnął Łukasz. On myślał, iż będzie prościej. Marzył o karierze aktorskiej, chodził na castingi, a na co dzień pracował jako ochroniarz. Całą pensję oddawał jej, nie zagłębiając się w szczegóły. A teraz – pieniądze, odsetki, dokumenty.
Chciał wolności. Dostał rozliczenie.
– Wanda, zatrzymaj sobie wszystko. Oddasz, kiedy będziesz mogła. Nie jestem potworem – dodał z patosem, jakby nie dawał jej mieszkania, a pałac we Francji.
– Dzięki. A tak w ogóle… masz już kogoś? – spytała z wyraźnym brakiem zainteresowania.
– To nieistotne – mruknął znacząco. Niech myśli, iż ma kolejkę.
Wyszedł z lekkim poczuciem zwycięstwa. Wolność. Artystyczne życie bez patelni i pretensji.
Minęło pół roku.
Łukasz stał przed znanymi drzwiami i się wahał. Wszystko się zmieniło. Życie u matki okazało się koszmarem. Winiła go za rozwód, dręczyła za nieudaną karierę, wypędzała pod byle pretekstem, urządzała sceny, gdy przyprowadzał kobiety. choćby jedna kelnerka uciekła, nie wytrzymując jej uwag.
Matka była gorsza od Wandy. O wiele gorsza.
Wisienką na torcie było żądanie, by się wyprowadził. Był pewien, iż znalazła sobie kogoś. Pokłócili się. Nazwała go nieudacznikiem i kazała znaleźć pracę, zamiast marzyć o filmie.
A wtedy zadzwoniła Wanda. Zaproponowała uregulowanie spraw mieszkania i wreszcie sfinalizowanie rozwodu. I oto tu jest.
Przygotował się – w duchu przećwiczył pełen żalu wzrok, słowa skruchy, łzę w oku.
Nacisnął dzwonek.
– Cześć. Wejdź – otworzyła Wanda. Wyglądała… świetnie. A może mu się tylko wydawało.
Wszedł do kuchni jak u siebie. I oniemiał.
Przy kuchence stał półnagi mężczyzna w dresie i smażył mięso. Na patelni syczało, na stole leżała stoska banknotów.
– Ty kto? – zachrypiał Łukasz.
– Marek – odpowiedział tamten, choćby nie odwracając głowy.
– Wanda… możemy porozmawiać? – wyszeptał Łukasz.
W pokoju zasyczał:
– Kto to? Co on tu robi?
– Kolację gotuje – spokojnie odparła.
– A ja?
– A ty odszedłeś.
Cisza. Ciężka jak wyrok.
– A jeśli… wrócę?
– Gdzie? Miejsce zajęte. Markowi nie przeszkadza moja „przyziemność”. Dla niego liczy się rodzina, dzieci, działka. Pobieramy się, gdy tylko będzie stempel w papierach.
– A ty?
– Ja też.
– A ja?! – zawył. – Czym on jest lepszy?
– Tym, iż ty karmiłeś mnie obietnicami. A on – obiadem.
Koniec.