Obcy, a jednak najbliższy
— Helena Stanisławówna, co pani wyrabia? Tak nie można! — głos Kazimierza Wojciechowicza drżał ze wzburzenia. — Przecież ja nie jestem pani rodziną!
— A kto jest rodziną?! — ostro wyprostowała się kobieta, ściskając w dłoniach pognieciony papier z przychodni. — Syn, który dzwoni raz na pół roku z Krakowa? Czy wnuczka, która o babci zupełnie zapomniała? A ty od trzech lat codziennie pytasz, jak mi się wiedzie, kupujesz leki, gdy brakuje mi grosza!
Kazimierz Wojciechowicz niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Wysoki, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwą szczeciną na twarzy i dobrymi, zmęczonymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano spytać, czy trzeba coś kupić, a tu taka niespodzianka…
— Ale mieszkania nie można przepisywać na mnie! Co ludzie powiedzą? Co sąsiedzi pomyślą? — nerwowo miął w dłoniach starą czapkę.
— A mnie wszystko jedno, co pomyślą! — Helena przeszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, czego stoisz jak słup.
Kazimierz nieśmiało przysiadł na brzegu kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie, a w pokoju było wyjątkowo przytulnie. Na parapecie kwitły fiołki — Kazimierz sam je przyniósł wiosną, mówiąc, iż u niego w domu nie chcą rosnąć, a tu może choć gospodynię ucieszą.
— Posłuchaj mnie dobrze — Helena złożyła ręce na kolanach. — Byłam wczoraj u lekarza. Serce coraz gorsze, ciśnienie szaleje. Mówi, iż w każdej chwili może się stać… No, rozumiesz.
— Niech pani tak nie mówi! — przestraszył się Kazimierz. — Jeszcze pani pożyje, ja pomogę jak zawsze. Są nowe leki, lepsze…
— Kaziu — wyszeptała kobieta, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle mówiła oficjalnie. — Rozumiesz, o czym mówię? Boję się umierać sama. Strasznie się boję. A z tobą mniej straszno.
Poznali się trzy lata temu w kolejce w przychodni. Helena stała z skierowaniem do kardiologa, trzymała się za pierś, oddychała z trudem. On zaś siedział obok, czekał na swoją kolej do urologa. Zobaczył, iż kobiecie źle, przysunął się, podał wodę ze swojej butelki.
— Dziękuję, złotko — szepnęła wtedy Helena. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Kazimierz zaczął wpadać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Helena gotowała mu obiad, on naprawiał coś w mieszkaniu. Tak niepostrzeżenie przywykli do siebie.
Kazimierz miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy przedmiot przypominał przeszłość. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, dostawał niewielką emeryturę, żył cicho i niezauważalnie.
A syn Heleny, Marek, wyjechał do Krakowa zaraz po studiach, został tam programistą, ożenił się, miał dzieci. Na początku przyjeżdżał na święta, potem coraz rzadziej. Dzwonił na urodziny i Nowy Rok, pytał rutynowo o zdrowie, obiecywał przyjechać, ale nie przyjeżdżał.
— Bardzo zajęty — tłumaczyła syna Helena przed sąsiadkami. — Odpowiedzialna pracę ma. I dzieci małe, żona chorowita…
W rzeczywistości syn po prostu zapomniał o matce. Nie ze złości, nie specjalnie — po prostu życie go porwało, sprawy narosły, a matka zeszła na margines. Jest tam, w swoim miasteczku, żyje sobie. No to dobrze.
Wnuczka Kasia czasem wysyłała zdjęcia w komunikatorze. Ładna dziewczynka, mądre oczy, ale zupełnie obca. Babcię pamiętała słabo, widywały się rzadko.
— Kaziu, a ty nigdy nie chciałeś dzieci? — spytała raz Helena, gdy siedzieli w kuchni, pili herbatę z ciastem, które upiekła rano.
— Chciałem. Bardzo chciałem — mieszał powoli cukier w szklance. — Ale nie wyszło. Żona moja, niech jej Bóg da zdrowie wieczne, ciągle się leczyła. Potem już było za późno… Mówiła mi: «Weź młodszą, miej dzieci». A ja jak miałem pokochać inną? Ona była… jedyna.
Helena pochyliła się przez stół, przykryła jego dłoń swoją.
— Dobry z ciebie człowiek, Kaziu. Rzadko dziś tacy są.
Kazimierz spuścił wzrok, zaczerwienił się.
— Co tam dobrego… Zwyczajny jestem.
— Nie, nie zwyczajny. Zwyczajni są obojętni. A ty duszę byś oddał za pierwszego lepszego.
Miała rację. Kazimierz naprawdę nie umiał przejść obojętnie wobec cudzej biedy. W ich bloku wszyscy wiedzieli: jeżeli coś się stało, trzeba wołać Kazimierza. Cieknący kran u cioci Zosi na parterze — on naprawiał. Zepsuty wózek młodej matki z piątego piętra — on nowy kupował. Staruszka z drugiej klatki w szpitalu — on o jej kocie dbał.
— Jakbyś za cały świat odpowiedzialność czuł — mówiła mu Helena. — Zmęczysz się tak.
— A jak inaczej? — szczerze się dziwił. — Ludziom przecież źle.
Sąsiedzi go szanowali, ale po cichu się śmiali: zanadto dobry, jakby święty jaki. A Helena rozumiała — takich ludzi mało, trzeba ich chronić.
Ona też nie była łatwa. Całe życie pracowała w bibliotece, dużo czytała, myślała. Mąż zmarł wcześnie, syna wychowywała sama, dała mu całe serce. A on wyrósł i odleciał, jak ptak z gniazda. Zwykła historia, ale ból ten sam.
— Wiesz, co mnie w życiu najbardziej zabolało? — wyznała Kazimierzowi pewnego wieczoru. — Nie to, iż syn wyjechał. Dzieci mają swoje życie. Ale to, iż stał się obcy. Dzwoni, a w głosie taka uprzejmość, oficjalna. Jak do obcej pani.
— Może on po prostu nie wie, jak inaczej? — ostrożnie zauważył Kazimierz. — My, mężczyźni, w takich rzeczach niezgrabni.
— Nie, Kaziu. On wie. Po prostu nie chce mnie wpuścić do swojego życia. Wstydzi się pewnie matki z prowincji. Żona jego z Krakowa, rodzice profesorowie. A tu matka-bibliotekarka z zapyziałego miasteczka.
— Głupi jest — niespodzianie ostro powiedział— Dobrze — zgodził się w końcu, patrząc na słońce prześwitujące przez chmury — zadbam o twoje kwiaty i pamięć o tobie, bo choć nie jestem twoją krwią, to stałem się twoim sercem.